niedziela, 27 marca 2011

Boskie nogi

Wydawało mi się, że złapałem Boga za nogi, do póki nie uświadomiłem sobie faktu, że wszystko obróciło się w stronę złej sprawy. Zima przerodziła się w nudną wiosnę, a wiosna na jeden dzień przerodziła się w zimę. Co jednak nie zmienia faktu, że niektóre dyskusje nie prowadzą do niczego dobrego i nie powinny mieć nigdy miejsca. No, ewentualnie można zmienić ludzi do takowej dyskusji, którzy nie będą się obrażać na cały świat za czyjeś poglądy i nie będą biegać po pokojach z wściekłością, tylko z dystansem przyjmą to, co druga osoba ma im do powiedzenia. Najwidoczniej nie wszyscy są stworzeni do dyskusji.
Ludzie miłością do martwych rzeczy nazywają materializmem, miłością do ludzi i zarazem do samych siebie, egocentryzmem. Miłość sentymentalną porównują do Wertera, bohatera książki napisanej przez J.W.Goethego. I można wymieniać tak w nieskończoność. Zatem nikt nie poznał istoty miłości w pełni, bo nikt nie poznał jej we wszystkich wymiarach.
Co się dzieje z ludzkością? Odkryłem to po powierzchownym, jak i dogłębnym poznaniu ludzkości (choć do końca to dobrze nie brzmi). Ludzie chorują i i wymyślają coraz to nowsze nazwy, dla coraz to nowszych rzeczy. Prosty przykład. Kolor pomiędzy czerwienią, a różowym, to amarantowy. Przynajmniej funkcjonuje on pod taką nazwą i tak jest umieszczony na palecie kolorów.
Jak bardzo i jak często ludzie chorują? Ludzie chorują ciągle i śmiem twierdzić, że nie ma na świecie w pełni zdrowej osoby. Jeden ma schizofrenię, druki raka, trzeci Alzheimera, czwarty zespół Downa, kolejny choruje socjologicznie, społecznie, inny jest rasistą, alkoholikiem, albo ma przewlekłą depresję, a ktoś z za ściany ma problemy moralne, lub jest zwykłym psychopatą i dręczycielem. Najgorsze jest to, że zarażamy siebie nawzajem. Na część można wykupić tabletki w aptece i je zwalczyć. Natomiast na drugie nawet nie mamy szczepionki, którą można wprowadzić do człowieka i zmusić organizm, aby ten wytworzył antyciała na wirusa. Na niektóre choroby boimy się chorować, wywołują one u nas taki lęk, że robimy wszystko, aby tylko się nie zarazić. Skąd nasz strach? Obserwujemy innych chorych.
Chłopiec ma ojca psychopatę i alkoholika, który po wypiciu, znęca się nad nim i jego matką. U chłopca alkohol wówczas wywołuje taki lęk, że nie chce go nawet dotknąć. Boi się, że po alkoholu będzie zachowywał się tak, jak jego tatuś.
Wszystko jest dla ludzi można rzec. Z perspektywy czasu i historii, twierdzę, że faktycznie, jest, ale nie wszystko dobre. Sami ustalamy co przyjmujemy za "wspaniałości życia" w naszym egzystencjalnym show. Jeżeli nie jest coś dla mnie dobre, nie przyjmuje tego na wartość, ale równocześnie nie neguje dobroci, ani wcale danego aspektu, ponieważ może on być dobrym dla drugiego. Mogę jednak twierdzić, że w moim przekonaniu dana wartość nie istnieje i uważam, że jest chora. Nie staram się nikogo przekonywać do tego samego, aby zdobyć kolejnego wyznawcę swej teorii, a jedynie wytłumaczyć i przedstawić argumenty, które mówią o tym, dlaczego tak uważam. Mimo to, ludzie atakują czasem podczas rozmów, czego nie rozumiem... Jaki mają w tym cel? Podenerwować się, że nie będę chciał zmienić teorii na ich korzyść? Chyba jedynie.

***

-Człowieku, dlaczego trzymasz mnie za nogi? -syknął z bólu Ukrzyżowany.
-Chciałem Cię dotknąć ostatni raz i poczuć, że może będzie dobrze.
-Tak, z pewnością, ale to strasznie boli...

sobota, 26 marca 2011

Miłosne słodkości

Przechodzę koło sklepu monopolowego i widzę parę, która je sobie snickersy. W między czasie, czasie jedzenia, trzymają się za ręce. Wolno spacerując, cieszą się sobą nawzajem. Raz po raz zatrzymują się, po to by dać sobie buziaka i szepnąć (pełną mlasków gębą) coś do uszka. Wpadam wówczas na genialne porównanie. Porównanie batonika do miłości. Potem używam tego porównania w jednej z rozmów z Osiołkiem.

(...)
-Miłość to snickers. -tłumaczę.- Widząc, że ktoś go je, człowieka też nachodzi ochota na batonika. Najpierw jednak trzeba go odpakować, by dostać się do tego słodkiego karmelu, czekolady i orzeszków. Są jednak ludzie, którzy mają problemy z jego odpakowaniem... Szarpią go ze wszystkich stron i z całej siły, chcąc jak najszybciej się do niego dostać. Tymczasem wystarczy jeden, delikatny ruch., który niestety najwyraźniej przewyższa ich zdolności manualne. Wówczas ze złością rzucają batonika w kąt i nie chcą więcej na niego patrzeć. A nikt przecież nie może odpakować go za nich, bo to ich własny batonik. Jedzenie snickersa kiedyś jednak się kończy. Albo przez zadławienie orzeszkami, czyli śmierć, albo po prostu. Albo też uważa się, że na obecną chwilę jest nam za słodko i nie chcemy go dalej jeść...

Reasumując: esencją miłości jest sam słodki batonik, który dzieli się na wcześniej wymieniony karmel, czekoladę i orzeszki. Jest to bycie z kimś i dzielenie z nim chwil. Opakowanie, to rzeczy, które powodują, iż druga osoba także zaczyna się nami interesować, oraz sposoby na zdobycie jej. Wiele osób to przewyższa i nie wiedzą co ze sobą począć. Zamiast znów próbować rozpakować batonik, czyli dążyć do bycia z kimś, pozostawiają go, rzucając w kąt. Po nieudanej próbie poddają się. Niemożność otworzenia cudzego batonika, czyli nikt inny nie może sprawić, by osoba, która mi się podoba, zainteresowała się mną. Jest to niemożliwe z oczywistych przyczyn.

PS: Aczkolwiek osobiście trzymam się swojej "teorii czekolady", którą zamieściłem w poście "Nihilijnomiernność dniowa" z dnia 11 listopada 2010r.

***

-Jezu, dlaczego mnie kochasz?
-Nie dajesz mi Judaszu wyboru.
-Ale przecież ja jestem straszny. Grzeszny, niesprawiedliwy... No i wydam Cię przecież na męczeńską śmierć.
-Wiem Judasz, wiem.
-Zatem dlaczego mimo to mnie kochasz?
-Spokojnie. Daj mi jakiś czas, a w końcu natchnę kogoś, by wymyślił czekoladę. Wtedy będę mógł przestać kochać. I zarówno wtedy będzie można kochać co się zechce. I to za sprawą jednej tabliczki.

wtorek, 22 marca 2011

Bajka o uduchowionym

Był sobie kiedyś człowiek wykształcony w wielu kierunkach. Znał się na malarstwie, medycynie, architekturze i wielu jeszcze innych dziedzinach. Miał kochającą żonę, która na wskutek wypadku zmarła. Człowiek mimo jej śmierci był bardzo szczęśliwy, a wśród ludzi cieszył się uznaniem i szacunkiem. Postanowił kiedyś, że całe swe życie odda Bogu. Zatem wybrał się za miasteczko i na wzgórzu zaczął się modlić. Po całym dniu modlitwy i nocy, choć trochę zmęczony, czuł, że jego dusza kwitnie. Ludzie zaczęli o nim mówić, że prócz tego, iż jest dobrym człowiekiem, to także o niezwykłej wierze, skoro po śmierci żony nie załamał się, a postanowił pójść na odludzie i tam się modlić. Kilku ludzi w podzięce za swą wcześniejszą pomoc i usługi, postanowiło pomóc temu człowiekowi w modlitwie. Zatem wybudowano mu szałas, by człowiek nie mókł w czasie deszczu i miał schronienie od wiatru. Dostarczano mu nawet codziennie posiłek, aby nie musiał przerywać modlitwy. A człowiek ten modlił się takimi słowami:
-Boże spraw, abym był zawsze blisko Ciebie i spraw, bym dobrze Ci służył do końca mych dni.
Pewnego ranka, tuż po świcie przybyła kobieta i zaczęła łkać.
-Mój syn zachorował. Nie wiem co począć. Miejscowy lekarz nie może nic zrobić, skierował mnie tutaj z prośbą o pomoc.
-Kobieto, nie widzisz, że przeszkadzasz w modlitwie? -odpowiedział człowiek.
-Wiem i bardzo z tego faktu ubolewam, ale mój syn jest umierający.
-Więc módl się tu ze mną, aby Pan przyjął go pod swą opiekę w Niebie.
Kobieta zapłakana odeszła. Nie minęło pięć dni, a do człowieka przyszła kolejna osoba. Tym razem mężczyzna.
-Mój dom spłonął i nie mam dachu nad głową. -zaczął mówić.- Czy pomoglibyście mi z budową nowego domu?
-Człowieku, nie widzisz, że przeszkadzasz w modlitwie?
-Widzę, ale nie ma w mieście innego architekta, który mógłby rozrysować nowe plany dla mego domu.
-Więc módl się tu ze mną, aby i ciebie Pan wysłuchał, i zesłał ci architekta natchnionego Jego mocą, ponieważ nie ma wspanialszego architekta od Stwórcy.
Mężczyzna odszedł ze spuszczona głową. Sytuacje tego typu powtarzały się nieustannie, a ludzie przestali dobrze mówić o modlącym się człowieku. Zaprzestali noszenia mu jedzenia i w końcu nikt go już nie odwiedzał, ani nie prosił o pomoc. A sam człowiek poczuł pustkę i smutek.
-Boże, dlaczego czuję się taki pusty i nieszczęśliwy? Przecież oddałem Tobie całe swoje życie i ślubowałem Ci służyć do końca swych dni.
-I ja dałem ci szansę. -usłyszał głos.- Jednak ty nie zdołałeś jej wykorzystać. Syn kobiety, która przyszła błagać cię o pomoc, zmarł. A mężczyzna do dzisiejszego dnia spędza noce pod gołym niebem.

-Ta bajka w pełni odzwierciedla hipokryzję katolików. -pomyślałem podczas układania swych książek na półce, zaraz po jej wymyśleniu.
Mamy talenty i się nimi nie dzielimy z innymi. I bynajmniej nie chodzi mi tu o te talenty biblijne z powieści o trzech synach, które są walutą. Patrzymy pod siebie i robimy wyłącznie pod siebie. Tak naprawdę NIE ŻYJEMY, udając, że jest na odwrót, okłamując nie tylko siebie, ale także resztę świata. Póki co, skutecznie.
-No ostania książka. -mówię do niej odkładając ją na miejsce.
Ważne, by znać swą wartość, o której zapewniają nas inni. Sztuką jest znać swą wartość, ale bez pyszałkowatości. Jak mówi afrykańskie przysłowie: 
"Żaba usiłowała wyglądać na tak wielką jak słoń - i pękła".
Ubieram się i wychodzę. Po drodze mijam plac zabaw i dzieci na nim. Myślę o tym, że one póki co, jeszcze nie są zakłamane i nie udają niczego. Potrafią bawić się życiem i w życiu, i w ogóle. Potrafią cieszyć się małymi rzeczami. A my jesteśmy już na to za starzy? Chyba tak, bo coraz mniej rzeczy sprawia, że się uśmiechamy. One chwalą się swoimi pomysłami i talentami, i za to je podziwiam. W ogóle podziwiam ludzi chwalących się. Mnie często brakuje odwagi, by pokazać nawet przyjaciołom coś, co sam stworzyłem, wymyśliłem, zrobiłem. Jednak nie oznacza to, że nie poddaje się procesowi tworzenia. Wręcz na odwrót, wszystko szufladkuję, a potem po latach śmieje się ze swoich "dzieci". Warto jednak działać dla siebie i dla innych, bo może nas to jedynie uszczęśliwić.

poniedziałek, 21 marca 2011

Bezsensowności ornitologijskie

Dzień minął, a kolejny witam śniadaniem. Mimo późnej godziny, postawiam zachować trzy posiłki dziennie. Minimalnie trzy posiłki. Akurat w tej kwestii jestem konserwatywny. Siedzę i żuję kanapeczkę z szynką, a z powodu zaspania, świat otaczający mnie, nie trafia do mnie tak, jak powinien i jak będzie za godzinę. Minusem czasu jest to, że podczas nic nie robienia płynie zadziwiająco szybko, natomiast gdy poddajemy się jakiemukolwiek wysiłkowi, fizycznemu lub psychicznemu, ciągnie się w nieskończoność. Jakże jesteśmy dziwacznymi istotami.
-Czy którykolwiek człowiek na świecie pamięta co do sekundy swój choćby jeden dzień? Ale tak z zegarkiem w ręku... -rzucam do kolejnej kanapki, która nawet się nie domyśla, że zostanie zjedzona.- Wiesz, teraz cię pogryzę, połknę, przepiję tym kubkiem parującego i na razie okropnie gorącego płynu, a następnie strawie... Co ty na to?
Kanapka jednak milczała, a szynka na niej nawet nie drgnęła.
-Tak myślałem.
I wziąłem pierwszy kęs.
-"Gówno z tego będzie". -zaczęło ironicznie pałętać się to zdanie po moim umyśle.- Ale mam nadzieję, że tylko z tego, bo byłoby to żenujące, gdybym bezsensu stracił kolejny dzień na nic nie robieniu, bądź robieniu bezsensownych rzeczy. -zauważyłem.
Dlaczego marnujemy swój czas i oddajemy się w pełni, woli pożeraczy czasów? Pożeraczy takich jak telewizja, czy komputer. Tak naprawdę nie ma tam nic interesującego. Coś miga, przeskakują jakieś obrazki. Niby układają się w logiczną całość, ale tylko pozornie. Jednak my ludzie, a w szczególności Polacy, jesteśmy tak leniwi, że siedzenie całymi dniami przed tymi kolorowymi pudłami nas satysfakcjonuje, choć nie powinno tak być. Nie wychodzimy do ludzi, bo właśnie zaczyna się nasz ulubiony program, serial, mecz, albo jeszcze coś innego. Zamiast wyjść do ludzi, siedzimy na rozmaitych komunikatorach i udajemy, że z kimś rozmawiamy. Problemem jest nuda, która nas rozleniwia i w efekcie nie chce nam się iść nawet do ubikacji za potrzebą, a co dopiero na spacer do parku. Zamykamy się sami ze sobą i nie chcemy nikogo innego wpuszczać do swoich światów.
-Boże, najgorsze jest to, że jestem jednym z nich. -podpowiada mi lustro w łazience, za każdym razem gdy w nie spoglądam.
Może pora wymyślić bajkę? Bajki prosto i szybko trafiają do ludzi. Zatem opowiem sobie jedną.

Kiedyś był pewien ptaszek, którego jedynym zajęciem było wyrzucanie ziarnka z gniazda na pobliską gałązkę. Kiedy już to zrobił, wychodził po nie, wrzucał je z powrotem i zaczynał zabawę od początku. Pewnego razu mama ptaszka zaproponowała:
-Jesteś synku już na tyle duży, że nauczę cię latać.
-Daj spokój mamo. -odpowiadał ptaszek za każdym razem, gdy słyszał propozycję od matki.- Nie widzisz, że jestem zajęty? Nie przeszkadzaj.
Mijały lata, a ptaszek ciągle robił to samo świetnie się przy tym bawiąc.
-Synku... -zaczęła się martwić mama ptaszka.- Nauczyłeś się już latać?
-Tak, tak mamo. - kłamał ptaszek.
-Dlaczego zatem nie polecisz pobawić się z innymi ptaszkami?
-Oni są głupi mamo. Ciągle latają od rana do nocy i nic im z tego.
-A ty całymi dniami wyrzucasz to ziarno i wrzucasz z powrotem. Gdzie tu sens?
Małego ptaszka bardzo to zdenerwowało, dlatego przestał się odzywać do własnej mamy. Kolejne lata mijały, a ptaszek ciągle robił to samo. Wyrzucał ziarno, szedł po nie i wrzucał z powrotem do gniazdka.Los jednak chciał, że kiedyś ziarnko osunęło się i całkiem spadło z drzewa. Mały ptaszek nie zastanawiając się długo, rzucił się za nim. Lecz jednak gdy zorientował się, że nie umie latać, było za późno.

-Hmmm... Trochę drastyczna ta bajka. -pomyślałem.- Więc opowiem ją troszkę inaczej.

Kiedyś był pewien ptaszek, którego jedynym zajęciem było ciągłe zrzucanie ziarnka z gałęzi .Gdy ziarnko upadało na ziemię, frunął po nie, wlatywał z nim na gałązkę i ponownie zrzucał. Inne ptaszki proponowały mu, by trochę pobawił się z nimi i leciał na łąkę. Ptaszek jednak za każdym razem odmawiał. Po jakimś czasie nikt do niego już nie podlatywał i jakby zrobiło się zimniej. Pewnego dnia, los chciał, że gdy ziarnko było już na ziemi, a ptaszek leciał po nie, podbiegła kura i zjadła ziarnko.Wtedy ptaszek wleciał do gniazdka i usiadłszy zaczął się zastanawiać, co on biedny ma teraz niby robić? Przypomniał sobie, że inne ptaszki proponowały mu przecież zabawę. Jednak gdy miał już wyfrunąć z gniazdka, zauważył, że jest zupełnie cicho i krajobraz też się zmienił. Innych ptaszków już nie było, a lato przerodziło się w zimę.

Ptaszek to człowiek pochłonięty bezsensownymi rzeczami. Zrzucanie i wrzucanie ziarnka to bezsensowne działania, w których ów człowiek się zatraca. W pierwszej bajce, mama jest uosobieniem trzeźwego myślenia. Nauka latania i inne ptaszki, to sensowne działanie i inni ludzie. W pierwszej, jak i drugiej bajce, nim ptaszek się otrząsnął, było za późno.
Rozmowa z innymi ludźmi to doświadczenia. Każdy z nas ma coś ciekawego do powiedzenia, może nas czegoś nauczyć zwykłą opowiastką o sobie. Lecz my zamiast to i uczyć się, wolimy tracić czas na rzeczach, które pochłaniają nasz czas. Wszyscy jesteśmy takimi ptaszkami, obyśmy tylko zdołali otrząsnąć się z tego letargu przed zimą.

***

Post zrealizowany na prośbę pana K. Lisa. :)

PS: Nawet sobie nie zdajecie sprawę jak trudno wymyślić bajkę z morałem.

PS2: Pierwsza bajka ma jeszcze 2 inne morały; kłamstwo ma krótkie nogi i warto czasem słuchać rodziców.

niedziela, 20 marca 2011

Koszmarności i kolory złoto-popołudniowe

Przebudziłem się zlany potem. Wiem, że o czymś śniłem, ale teraz nie mogę sobie przypomnieć snu. Zagrożenie minęło i niebezpieczeństwo senne uległo racjonalizmowi. Wytłumaczyłem podświadomie swemu mózgowi, że to co się w tym bajecznym świecie działo, nie było realne i w sumie nie ma prawa bytu. Ale co to było? Co widziałem, czułem, słyszałem? Czy było to na tyle straszne, że automatycznie wymazałem to z pamięci, czy po prostu tak nieważne i mało istotne? Pamiętam  jednak kilka swoich snów. Największym problemem jest to, iż są wręcz sadystycznie realne... Sadystycznie, to dobre sformułowanie. Po przypaleniu się świeczką we śnie odczuwam ból. Ból czasem bywa tak dotkliwy, że budzę się przez niego i zranione miejsca przez dwie sekundy jakby naprawdę istniały. Dlaczego tak się dzieje? I dlaczego za każdym razem nie mogę się na tyle skupić, by się domyślić, że śnię?
Wpatruję się w nocne niebo doszukując się czegoś bliżej nieokreślonego w gwiazdach. Łaty chmur zaciemniają niektóre miejsca i wszystko wygląda tak, jakby niebo w tych miejscach było niedokończone, co mogę porównać  z pracą plastyczną jakiegoś dzieciaka z podstawówki. Otwieram okno momentalnie otrzeźwiając  swoje jeszcze trochę senne myśli nieprzeciętnym chłodem, które mnie oblepia już ze wszystkich stron. Nie rozchoruję się, a przynajmniej nie prędko. Mój żołądek płonie ciepłem niemalże rajskiej herbaty z cytryną i rozgrzewającym (do granic możliwości) sokiem malinowym. Światło jest zgaszone. Po omacku odkładam herbatę na biurko. Mimo ciemności widzę, jak jej ciepło walczy z uporczywym chłodem.
Która to godzina? Zresztą nieważne. Po co mi czas, skoro i tak nic istotnego się już nie wydarzy. Przynajmniej w ciągu najbliższych 5 godzin, czyli do rana. To zabawne. Moją głowę nawiedza widmo wspomnień z ubiegłego dnia. Odczuwam niepokój, jednak nie mam powodów. Nie wiem z czym jest związany. Zastanawiam się teraz nad sensem egzystencji i egzystencją w ogóle. Kim naprawdę jestem i dlaczego. Dlaczego jestem człowiekiem, a nie na ten przykład psem, kotem, czy chomikiem? Albo jakimś żyjątkiem jednokomórkowym typu ameba... No i czy gdybym był jakimś sierściuchem, bądź mniej rozwiniętą formą komórkową, czy posiadałbym wolną wolę i zdolność racjonalnego myślenia? Czy też miałbym zdolność przewidywania tego co stanie się jutro, czy byłoby mi wszystko jedno? Czy pies żyje chwilą i o nic się nie martwi, czy tak samo umiera jak człowiek nieszczęśliwy? Z każdym końcem dnia... Zna on w ogóle pojęcie "nuda", bądź odczuwa niemoc w raz z początkiem dnia? Miewa wzloty i upadki, dokonuje wybory, czy automatycznie działa w codziennościach? I najważniejsze, czy zdaje sobie sprawę z faktu umieralności i tęskni za odległymi już dniami? Na pewno pamięta, bo kiedy patrze w oczy jakiegoś starego kundla, gdzie bliżej jest mu do ziemi, niż do spontanicznych biegów po lasach i łąkach, widzę nieprzeciętny i prawie obrzydliwy smutek.
Co by było, gdybym znał odpowiedzi na te pytania? Nic nie zmieniłoby się we mnie, a jedynie zaspokoiłoby to moją chorą ciekawość. Koniec końców znalazłbym inne, bardziej uwikłane w niezrozumiałość pytania...

***

Samolot przecina niebo zostawiając na nim białą szramę. Będąc na spacerze zatrzymuje się oglądając to zjawisko, póki zranienie nie zasklepi się. Przechodnie zapewne myślą, że jestem jakimś dziwakiem, skoro ni z tego, ni z owego nagle staje, zadzieram głowę do góry i stoję tak przez najbliższe 15 minut. Zdumiewa mnie to i jestem pełen podziwu dla ludzkości, że nie mając skrzydeł, potrafi się wznieść ponad przestworza, a nawet wyżej. Nie tyle fizycznie, co czasem nawet duchowo. Podziwiam ludzi z wielką i niełamliwą wiarą w prawa wszelakiej maści. Nauki, rozsądku, czy moralności. 
Staje przede mną dziewczynka w białej sukience. Widzę ja ukradkiem, jednak cały czas wpatruje się bezmyślnie w niebo. Stoi tak dobrą chwilę, po czym ja się poddaje i opuszczam swój wzrok na nią. Nasze spojrzenia spotykają się. Ma bardzo ładne niebieskie oczy. U boków jej głowy sterczą dwa kucyki związane zielonymi gumeczkami z Kaczorem Donaldem. Dziewczynka jest poważna, po czym uśmiecha się marszcząc przy tym i ukazując swój piękny, szczerbaty uśmiech. Odwzajemniam go małym uśmieszkiem.
-Prz pana, która godzina?
Nie myśląc wiele spoglądam na zegarek.
-Dochodzi 12. -wypowiedź kończę kolejnym uśmiechem.
-Dziękuję.
Widzę coś beztroskiego w jej oczach i takiego spokojnego, że na chwilę czuje, że mam tyle samo lat co ona. 5, albo 6.
-Ojej, znów zaczepiasz kolejnego pana? -słychać jakby rozbawiony głos jej matki pchającej wózek z jej bratem.- Trzy minuty temu pytałaś o to samo innego.
Spoglądam na kobietę, a ta promienieje szczęściem. Uśmiecham się do niej. Dziewczynka natomiast zaczyna biec przed siebie śpiewając wesoło. Nagle jakby przypomina sobie o dobrych manierach, zatrzymuje się, odwraca w moją stronę, macha krzycząc przy tym.
-Do widzenia panu!
Jej matka parska śmiechem i mijając mnie zerka jeszcze na mnie. Ja natomiast znów zadzieram głowę do góry, lecz szrama na niebie jest już niewidoczna. Postanawiam zatem ruszyć w dalszą drogę, choć bez określonego celu. Mijam innych ludzi. Nie wydają mi się za sympatyczni. Są jakby zdenerwowani, bez uśmiechu, z grobową miną, gnają gdzieś przed siebie.
Idę tak już dobrą chwilę. Mijam witryny sklepów, manekiny, i kwiaciarnie. Zatrzymuje się przed witryną księgarni, po czym spontanicznym i jakby mimowolnym ruchem otwieram drzwi. Podchodzę do lady i w moje ręce wpadają "Złote myśli", stepy akermańskie dla duszy. Otwieram na jakiejś przypadkowej stronie i zaczynam czytać...

"Z odrzucającym zasady nie należy dyskutować".

Oj tak. W mojej głowie zaczęło aż huczeć od zgadzania się z tym, co napisane. Tyle razy próbowałem przekonać kogoś do czegoś. Ludzie najczęściej nie przyjmują czyiś racji, z tego względu, że tak naprawdę po prostu ich nie słuchają. Nawet podczas konwersacji. Są tak zadufani w sobie, że nawet nie chcą przyjąć do wiadomości faktu odmiennego zdania i za wszelka cenę starają się negować rozmówcę rozmaitymi argumentacjami. Dlaczego my, ludzie, nie słuchamy siebie nawzajem i dlaczego nie wierzymy w to, że mimo tego, że coś dla nas jest złe, dla drugich może okazać się czymś wspaniałym... Czytam jednak dalej.

"Póki żyjesz jest nadzieja".

Ten cytat bardzo pesymistycznie do mnie trafia. Tak bardzo, że aż sam się sobie dziwie. Teraz się za to karcę, ale ukazuje to moją hipokryzję związaną z poprzednim cytatem. Nie "usłyszałem" go! I nie przyjąłem tak, jak powinienem, bo zaraz pojawiły się plotki typu; "Póki żyjesz jest nadzieja, że coś pójdzie nie tak. Że wszystko popsujesz, ale nie tylko w swoim życiu, lecz innych również. Że nigdy nie osiągniesz swego celu..." I wiele, wiele innych tego typu. Dlatego nie zastanawiając się zbytnio, sięgam po kolejny cytat.

"Kochać coś - to pragnąc aby żyło".

W jakim sensie? Zacząłem się zastanawiać, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Myślę tylko o tym, że to bardzo trudne. No i jak to się odnosi do faktu "kochania" śmierci?
Zmieniam stronę wertując zbiór tych myśli leżących w moich dłoniach. Znalazłem zakładkę, rozdział -dokładnie nie wiem jak to nazwać- pod tytułem "Przyjaźń".

"Prawdziwy przyjaciel to ten, który dobrze mówi o mnie za moimi plecami".

Wystraszyłem się tego cytatu, aż mi się ręce spociły. Ciekawe, czy ten cytat odnosi się także do sporu między przyjaciółmi. Jednak po chwili nie mam cienia wątpliwości, że to oczywiste. Przynajmniej z mojej strony. Wiadomo, są sytuacje, gdzie nerwy biorą nad człowiekiem górę i czasem mówi się różne rzeczy do różnych ludzi, aczkolwiek tak naprawdę nasze słowa nie pokrywają się z prawdą. Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie posmutniałem i jakby trochę przygasłem. Przed mymi oczyma wyobraźni znów stanęła dziewczynka w białej sukience i jej beztroski uśmiech. I znów magiczny spokój w jej oczach. Także mnie uspokaja. Zastanawiam się nad tym, jak osoby, które uważałem kiedykolwiek za przyjaciół i tych, których uważam aktualnie, przedstawiali i przedstawiają mnie do innych ludzi. Co o mnie mówią i jak. W jakim świetle jestem ukazywany? Po chwili jednak stwierdzam, że na tyle im ufam, że nie powinienem się o to martwić.

"Jest rzeczą naganna stawiać przyjaźń ponad prawdę".

Szukam teraz dla siebie usprawiedliwienia. Szukam, ale nie potrafię odnaleźć. Mimo, że kłamstwo było w słusznej sprawie, zawiodłem któregoś z przyjaciół, ukazując mu mocno podrasowaną (tuningowaną) prawdę.
-Jesteś świnią... -słyszę za sobą.
Odwracam się i nikogo nie widzę. Dopiero teraz orientuje się, że mówie w myślach sam do siebie.
-Okłamałeś przyjaciela!
-Tak, na całe szczęście nie pamiętam kiedy i w jakich okolicznościach.
-To cię nie usprawiedliwia. Kłamstwo, to kłamstwo i nic na to nie poradzisz.
-Racja. Niemożność bycia szczerym z osobą, która tego oczekuje od ciebie najbardziej, kiedy cały świat kłamie w żywe oczy. Nawet określa mnie mianem swego przyjaciela, myśląc, że przedstawiam mu jako jedyna osoba na ziemi, realną i najprawdziwszą prawdę. Czy znaczy to, że nie mam przyjaciół, bo nie zawsze byłem rzetelny i mijałem się z prawdą?
-Nie wiem. Na to pytanie musisz sobie sam odpowiedzieć...
-Hmmm...

"Przyjaciel - człowiek, który ci całkiem bezinteresownie szkodzi".

-Gówno prawda. -szepcze.
Chociaż kiedy pomyślę o niektórych sprzeczkach i sporach...

"Twój przyjaciel to człowiek, który wszystko o tobie wie, a jednak cię lubi".

-Szaleniec! -znów mówię w myślach.- Ja nawet nie akceptuje swych wad, więc po co on miałby to robić. Nie rozumiem zatem. Ani tego, ani przyjaźni.
-Na to wychodzi.
-W sumie mnie to przeraża.
-To chyba zrozumiale.
-Jezu, dziś jestem wyrozumiały nawet sam dla siebie.

"Przyjaciół można mieć w każdym wieku. Pod warunkiem, że się ich nie potrzebuje".

-Kurwa, przecież to nie jest przyjaźń. Jak kogoś nie potrzebuje, to jest mi on obojętny.
Staram się zrozumieć, ale nie odnajduje przesłania. Chyba ten cytat biorę zbyt dosłownie.

"Przyjaciela wypróbuj, ale wypróbowanego kochaj".

Ten cytat wyjątkowo przypada mi do gustu. Jednak co rozumie się przez próbę? Dla każdego pewnie coś innego.
Zamknąłem "Złote myśli", odłożyłem na ich pierwotne miejsce. Otwieram drzwi i wychodzę. Coś dziś dzieje się ze mną niesamowitego, ale nie koniecznie jestem w stanie to określić. Chyba znacznie dłużej się dziś przespaceruje. Mogą przyjść z tego pozytywy, jak i negatywy, jednak pozytywów doszukałem się już dwóch. Zatem szkoda byłoby zmarnować okazję...

piątek, 18 marca 2011

Różowa kurtka

Znów zrobiło się zimno i wszyscy pouciekali do swoich nor. Zadowolony tym faktem wybieram się na spacer i rozsiadam się na ławce (deptaczek nieopodal kościoła). Ludzi nie ma. Zadowolony tym faktem, obserwuje szare i jakże wspaniałe puste ulice. Zdawkowo na horyzoncie przejdzie jakiś przechodzień nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Ciesze się, że jest na tyle daleko, iż nie jestem do końca w stanie rozpoznać jego płci i nie pałęta mi się pod nogami, oraz nie muszę na niego patrzeć z bliska.
Piękna pogoda. Szaro, wręcz jesiennie choć to prawie już wiosna. Nagle widzę z prawej strony coś zmierza deptakiem w moja stronę. Trudno tego nie zauważyć.  Krzykliwa, wściekła i w dodatku różowa kurtka na jakiejś dziewczynce. Jest w towarzystwie drugiej, lecz bardziej stonowanej. Tym razem turkusowej i z elementami szarości. Neguje ten fakt, choć wiem, że zaraz dojdzie do spotkania. Do moich uszu dobiega ostrość języka którejś z dziewczyn. Używa "kurwa" jako wstęp do swej wypowiedzi, a następnie stosuje owy wyraz jako kropkę, przecinek i w końcu zakończenie. Dodatkowo do tego dochodzi fakt drącego się na całą ulicę jakiegoś pseudo popowego utworu puszczanego z telefonu, który rozmówczynie muszą przekrzyczeć, by się ze sobą porozumieć.
-Kurwa! -znów odezwało się moje wewnętrzne "ja" w głowie.- Zaraz tu będą...
Po chwili widzę je już bardzo dokładnie. Na różu kaptura, z każdym krokiem, falują niby pióra. Kiczowate połączenie bez gustu. Obie dziewczynki mają może po 13 lat, góra 14. Monotonność wypowiedzi i używanie pseudo słówko "se", przeplatane między wierszami niby wyrafinowanego "kurwa" (zapewne w ich domniemaniu), przytłacza mnie.
-Co za gówno. -znów mówię do siebie w myślach.
W tej oto chwili przypomina mi się postać metalowca z Krakowa. Mroczny, zły i puszczający jakieś bliżej nieokreślone coś z telefonu, które rozbijało się bezsensu o ściany krakowskich kamienic. Efekt tego zajścia był porażający, bowiem powstawało echo i nie było słychać melodii, a co dopiero wspomniawszy o tekście utworu.
-Dlaczego w dzisiejszych czasach młodzież słucha w ten sposób muzyki? -starałem się ogarnąć dwie sytuacje, jedną z przed kilku tygodni, a drugą mającą miejsce właśnie w tej chwili.- Przecież na dobrą sprawę... nie słychać tego co się słucha, a nawet jeśli, jest to tylko imitacją tego utworu pozbawioną basu i jakiejkolwiek przyjemności. No bo przecież jak z kimś rozmawiam, to nie słucham muzyki i odwrotnie. Nie da się połączyć tych dwóch rzeczy w jedno.
-Prawda. -przyznałem sobie rację.- Społeczeństwo jest zdegenerowane do tego stopnia, że widocznie samo musi sobie przeszkadzać.
-No dobra... Ale mnie osobiście też to przeszkadza i myślę, że innym ludziom przechodzącym obok również.
Stanąłem niemalże twarzą w twarz z pluszowym różem. Dziewczynki nie były o wiele wyższe od poziomu gdzie znajdywały się moje kolana mimo, iż siedziałem. I nie siedziałem w jakiś dziwaczny sposób, np. z nogami nad głową, tylko tak po prostu.
-Kurwa... -wyrwało mi się na głos.
Obie kurtki zatrzymały się centralnie przede mną i dziewczynki niby to z zażenowaniem się na mnie spojrzały (choć pewnie nie wiedzą co oznacza słowo "żenujący"), przerywając swoje "kurwowanie". Ja natomiast wyobraziłem sobie katowanie różowej suki w takt tego czegoś z telefonu... Uśmiechnąłem się przy tym skromnie, aczkolwiek znacznie.
-Weź się odpier... - odpowiedziała różowa maszkara.
-Najpierw ty -przerwałem jej.-  zważ na swój język, bo ktoś może ci go kiedyś odciąć.
Podkreśliłem wszystko uśmiechem.
-O kurwa, ale zajebisty jesteś... 
-Czy ironizujesz? W ogóle znasz takie pojęcie słodka dziewczynko? Wiesz co, lepiej idź bo zatruwasz moją przestrzeń życiową i w sumie nie mam ochoty ciebie oglądać.
-A, spierdalaj...
I różowe kurtki poszły dalej.
-Nie dość, że głupia, to jeszcze tresowana. -znów odezwał się mój mózg.

wtorek, 15 marca 2011

Ogień z odbytu

-Jakże dziwaczni bywają ludzie. -pomyślałem siedząc sobie na krzesełku w sali, której ściany zdawały mi się wyciągać wraz z czasem w nieskończoność.
Tak właśnie wygląda fizyka; długa, monotonna, niekończąca się historia o napięciach i innych takich. Swoją drogą... na co mi wiedzieć z jaką szybkością spadnie kupa muchy na czoło Janka? Czuję się szczęśliwszy nie posiadając tej wiedzy. I tak pewnie zanim bym to zrozumiał, minąłby długi okres czasu, a na pewno dział skończyłby się na dobre...
Moim zamiarem było dziś się spóźnić na tą, pierwszą i jakże ekscytującą lekcję, gdzie w zasadzie śpię. Po wejściu do murów tego koszmarnego budynku spotkałem pewne okoliczności, w które się zawikłałem na tyle skutecznie, by iść na fizykę mocno spóźniony. Co robiłem? Rozmawiałem z owymi okolicznościami. Wszedłem na lekcję po dobrych 30 minutach od rozpoczęcia, a co najzabawniejsze, wpisano mi obecność, choć to nie godzi się z statusem szkolnym.
Dzień mijał spokojnie i szybko do czasu długiej przerwy... Mogę śmiało zauważyć, że nigdy bym nie przypuszczał iż takowe zajście może mieć miejsce. Poszedłem z pierwszoklasistkami na papierosa z ich inicjatywy. Poprosiły mnie o towarzystwo i zaoferowały papierosa. Owszem, zgodziłem się, czemu nie? Zatem, rozmawialiśmy sobie siedząc na trawce. No a potem zauważyliśmy, jak cała trawa z prawej strony budynku szkoły płonie... Jakiś imbecyl podpalił to albo dla zabawy, lub z czystej głupoty kiepem. Postanowiliśmy ulotnić się z miejsca zdarzenia, by nikt nie miał do nas pretensji. Potem była akcja "gaszenie", no a potem dyrekcja zamknęła boczne wejście na amen.
Podsumujmy: szkoła będzie zamknięta na amen przez jakiegoś kretyna. Nie będzie można już więcej wyjść na zewnątrz, by się przewietrzyć. Wspaniale!

poniedziałek, 14 marca 2011

Czepliwość rzepy

-Młodzieży polska, dlaczego się trujesz? -rzuca płaczliwie kobieta zatrzymując się pod mym majestatem.
Mój wzrok na innej kobiecie, całkiem przypadkowo przechodzącej obok, jest na tyle wymowny, że tylko uśmiecha się głupkowato. Nie odzywam się i ignoruje zapytanie wdychając chmurę nikotyny, wraz z tym całym gównem zawartym w papierosach.
-Jesteś potrzebny ludziom... -kontynuuje. 
-Ludzie ssą. -odzywa się mój mózg.
Ja jednak nadal wszystko ignoruje i staram się nie denerwować. Jest to trudne z perspektywy zdenerwowanej osoby, która pali, by się odstresować. Powstał w tym momencie paradoks, "zdenerwować zdenerwowanego", choć nie do końca. Ponieważ można zdenerwować kogoś jeszcze bardziej, ale to nie będzie miało raczej pożądanego efektu.
-Nawet tego nie skomentujesz? -kobieta ciągnie dalej, a na jej dłoniach wiszą ogromne, wyładowane po brzegi torby, z artykułami spożywczymi.
-Jak widać nie. -podsuwa mi mózg.
Jednak gdybym to powiedział, to zaprzeczyłbym samemu sobie, prawda? Odzywając się, moja odpowiedź nie miałaby najmniejszego sensu, ponieważ skomentowałbym całe przedsięwzięcie, jakim jest zapytanie.
-Niewychowana młodzież.
-Czepliwe i wścibskie ludziska... -to też nie uszło z mych warg.
Nie rozumiem czemu ludzie się czepiają tego, że stoję i palę. A jeszcze te pseudo patriotyczne uwagi na temat mego trucia się... Jak nie papierosami, to spalinami samochodowymi, więc na jedno wychodzi. A, że nie miałem ochoty się odezwać...
Eeeee... no dobra. Może byłem głucho-niemy? O, świetne. Przyjmijmy to na niepodważalny argument...

***
-Nie siadaj, nie ma miejsca.
-Ale ja jestem Jezusem. -odparłem zdumiony.- Nie ma krzesła dla Jezusa?
-Nie...
-No to usiądę na krzyżu.
-postanowiłem szukając kolejnego, wolnego krzesła.

niedziela, 13 marca 2011

Tanie wino dla tanich głów

Odpoczywam od ludzkości. Prócz tego nihilizm, nawet zostałem osądzony przez przyjaciela, że we wszystkim doszukuje się dziury... Ot co, wiosna.
Osiołek miał napisać nowy post, ale chyba umarły mu wszystkie pomysły.

***

Co jest nie tak z wiosną? Niby wszystko pięknie, ładnie, słoneczko świeci, cieplej, bo małolaci już po krzakach się gwałcą... I w tym problem. Ludzi są kretynami. Idąc przez las, przeciętnie co 80 m, spotyka się najebanych starych pryków. Chciałoby się rzec, "weekend" i niedzielny odpoczynek, ale po czym oni mają odpoczywać? Po całym tygodniu chlania? 
Swoją drogą to przykre. Idąc o każdej godzinie, (nieważne czy to 8:00, 11:00, czy 23:00) spotykam zataczających się staruchów. Zrobiło się ciepło i cały motłoch powyłaził z nor. Zimą przynajmniej było cicho i spokojnie.