niedziela, 10 października 2010

2 - Niewinność (I)

Obudził mnie marsz pogrzebowy rozbrzmiewający w mej głowie. Z zamkniętymi oczyma leżałem jakoś jeszcze chwilę zwinięty, walając się gdzieś na łóżku, pod obcą pościelą, skropioną obcym, nieznanym mi dotąd zapachem.Na oślep, gorączkowo, dotykając własnej twarzy, zaczynam pomału ogarniać sytuację i miejsce akcji. Żołądek plonie rządzą jedzenia lub po prostu boli po alkoholowej kolacji. Otwieram oczy, jest jeszcze ciemno, zerkam na telefon z chęcią sprawdzenia godziny, która okazuje się jeszcze zbyt wczesna aby wstawać. Mnie także opuściły siły witalne, tak że nie mam ochoty na najmniejszy ruch. Zmuszam się jednak do odłożenia telefonu i zamknięcia oczu. Drzemie. Obok mnie słyszę inny rytmiczny oddech, który przerywa ciszę i zarazem subtelnie wkradając się w głowy, usypia. Jeszcze trzydzieści minut. Wydawać się może, że w domu wszyscy śpią, ale po chwili słyszę stukot szklanek wypełnionych parującą esencją herbaty, powoli i leniwie wlewającą się w zagadane układy pokarmowe. To jednak kuchnię i pokój dalej. Myślę o czymś przyjemnym i wtulam się w poduszkę, która jak chłonie jak gąbka, wszystkie najskrytsze marzenia senne. Dzisiaj moje. Chyba usypiam, bo gdy ponownie otwieram oczy, jest już jasno, a do mych uszu dobiega gwar jakiegoś niezrozumiałego i niewytłumaczalnego poruszenia na korytarzu. Oddech obok okazuje się być kolegą, z którym wczoraj wieczorem zwiedziłem odmienny świat, brodząc w euforii sięgającej aż czubka głowy. Błogosławiony-przeklęty stan. Czuję się rozmazany. Trochę jak kleks na ozdobnym papierze. Oddech z kolegą podnosi się powoli, stacza i schodzi z łóżka. Nie mam na to ochoty, ale po sprawdzeni godziny stwierdzam, że jest już późno i należy powrócić jakoś do świata żywych. Staczam się zatem. Gdy wstaję na nogi, one z początku się plączą. Pozwalam im na tą chwile słabości przez trzy sekundy, a potem przywołuje je do porządku. O dziwo mnie słuchają. Śmiało kroczę przechodząc przez korytarz, oraz kuchnię, wprost w otchłań pokoju, gdzie wszyscy zmęczeni nocą rozmawiają. Nadal wlewają w siebie gorące płyny, najczęściej herbatę, chcąc zapomnieć o chłodzie poranka. Staję przyglądając się im trumiennym uśmiechom. Ktoś mnie wita śmiejąc się w głos. Ma głowa eksploduje milionem pytań, tak bezsensownych i irracjonalnych, że zaczyna mnie to stresować.
-Ma ktoś papierosa? -rzuca,, chcąc uspokoić sztorm swych myśli.
Nikt mi jednak nie odpowiada. Patrzą się tylko radośnie i uśmiechają. Zżera mnie poczucie winyza noc i męczącą kolację, która porwała me racjonalne spojrzenie na życie i świat. Przez dobrych kilka chwil, przestałem być, być pesymistą,przestałem być sobą i ucieklem przed gównem całego świata, a wszystko to w tą jedną, błogosławioną-przeklętą noc. A wszystko to, przez błogosławiony-piekielny stan, w którym się znalazłem. Przez chwilę czuję się jak morderca. Starając się odrzucić poczucie winy pytam po raz wtóry o to, czy może ktoś być na tyle łaskawy, by poczęstować mnie sztuką tytoniu. Tym razem robię to pytając każdego z osobna. No i każdy z uśmiechem odpowiada, że skończyły mu się papierosy, jakby był to powód do dumy i radości.. Stoję przez chwilę nie rozumiejąc zadowolenia, a potem wychodzę do kuchni i sam robię herbatę. Czuje potworne zmęczenie, aczkolwiek nie jestem senny. Wracam do pokoju i wdaje się w jakąś bezsensowną rozmowę, bez celu, bez skrupułów, bez życia... Rozmawiamy o porażkach swoich życiowych dróg. A gdy nadchodzi ta pora, wstaję, żegnam ściany domu, który stał się na jedną noc także mój i wychodzę idąc na autobus wraz z innymi, który ma zawieźć mnie do paszczy lwa, na kraniec świata, tam gdzie mieszkam...

sobota, 9 października 2010

Kolorystykologia

O czym mogę pisać? Przecież to tylko bzdury. Może zacznę jak wielcy pisarze? Tak, to dobry pomysł. Zacznę od papierosa. Wdycham tą nikotynową chmurę, która przenika moje komórki. Po chwili śmierdzi ubranie, ale przed tym skóra na palcach trzymających fajkę przesiąka nieprzyjemnym zapachem. Co prawda, kilka razy umyje dłonie i nie będzie czuć, ale myślę teraz o tym, jak za chwile będą cuchnąc mi palce. Zazwyczaj pisarze, gdy nie wiedzą co pisać, palą. Zadymiają swoje ciasne mieszkanka, swoje azyle prawotwórcze i zbierają myśli.
Za oknem minusowa temperatura, śnieg pada kolejny dzień zupełnie mnie rozleniwiając. Nic mi się nie chce, tudzież nic nie robię, zastanawiając się nad światem i swoją osobą. Czasem ktoś do mnie przyjdzie, wyciągnie do pabu, licząc na to, że zadowoli moją osobę i mój własny świat. Spędzą (czasem zdałoby się z nudów) ze mną namiastkę swego czasu. Zazwyczaj nie odmawiam, ponieważ nudzę się tak samo jak oni.
Dopadła mnie właśnie w tym momencie "ironizacja", dlatego poddaje się jej. Bardzo lubię to robić. Narzekanie samo w sobie, przecież nie jest złe, ale gdy jest go zbyt wiele, może być nie dość, że męczące, to na pewno niezdrowe. I nie mówię tu wcale o tym, że można nabawić się uszczerbku na zdrowiu pod względem psychicznym. Ani fizycznym też nie, bo to raczej mogłoby okazać się trudne do zrobienia. Mówię jednak o ironizowaniu z nudów. No bo ktoś kto siedzi sam w domu i ma zbyt wiele czasu wolnego, co może innego robić?
„A nie daj Boże z nudów zacznie ironizować."
-ktoś powie.
No właśnie Bóg. Gdzieś tam jest? Obserwuje mnie palącego? Ciekawe, co sobie wtedy o mnie myśli. Może jest mną rozbawiony w momencie, gdy odpalam kolejnego papierosa. Czy jednak może jest mną zażenowany albo co najmniej zniesmaczony? Teraz mą głowę nachodzi pytanie, czy Chrystus też zginał na krzyżu za moje palenie. Jak gdyby na to nie patrzeć, jest to wykroczenie przeciwko piątemu przykazaniu „nie zabijaj". Często śmieję się w głos, gdy widzę ludzi idących do kościoła lub z kościoła z papierosem wciśniętym między usta. A jeszcze zabawniejsze jest to wtedy, gdy ktoś przed spowiedzią, by się odstresować i przemyśleć swe uczynki jeszcze raz, przed wyznaniem swoich grzechów i grzeszków pali. Jednak nie bawię się w teologa, bo i po co? No właśnie, dwa magiczne słowa, „po co?".
O niczym nie napiszę. Mam niemoc twórczą. Odkładam więc swój zeszyt wraz z piórem, bezwiednie pozostawiając je w samotności i zarazem złości do samego siebie, że nic nie potrafię dziś spłodzić. Wielki niby ze mnie pisarz, a w sumie żaden. Brak pomysłu i chęci. Chociaż nie. Chęci są, gorzej jednak z pomysłem. Wyszedłem z domu i jadę autobusem komunikacji miejskiej (licząc na to, że coś mnie natchnie). Spontaniczna wycieczka do spontanicznego przyjaciela. Nie staram się z nim umawiać, bo nie ma takowej potrzeby. Gdybym umówił się z nim kilka dni wcześniej, na pewno byśmy się nie spotkali. W efekcie okazałoby się, że albo on, albo ja tego dnia po prostu nie możemy. Coś nam wypadło? Możliwe, ale czasem bywa tak, że ja i on mamy tak zły humor, że nikogo nie chcemy widzieć na oczy, a czasem nawet (na pewno nie) siebie. Najwyżej skłamie, że nie ma czasu i wcale nie będę miał mu tego za złe, bo naprawdę będę myślał, że go dla mnie teraz nie ma. Może jest pochłonięty czymś innym? Jest to dziwne „nie chcieć widzieć przyjaciela", ale czasem tak jest. Jeśli z kimś długo się przebywa, odczuwa się zbytni, swoisty przesyt, który jest w gruncie rzeczy normalny. Wtedy dana osoba samym faktem, że istnienie na tym globie ziemskim, może zirytować. Działa to także w drugą stronę. Jeżeli kogoś zbyt rzadko widujesz, dajmy na to raz na rok, a jest ci ta osoba bliską, nie masz jej po tak długim czasie nic do powiedzenia, ponieważ zbyt dużo uzbierało się rzeczy, które chciałbyś danej osobie przekazać, bądź tamte odległe WAŻNE sprawy wraz z czasem, stały się na tyle mało istotne, że nie warto nawet o nich wspominać. I ty także patrzysz (na te sprawy) z dystansem. Nie podniecasz się bezustannie, że „coś się stało", bądź „coś trawa", bo już się do tego przyzwyczaiłeś i w sumie stało się to normalne. To jest trochę tak, jak z małżeństwem. Kilka dni po ślubie, nadal nie możesz uwierzyć w to, co się stało. Nie możesz dać wiary, że osoba, którą kochasz, jest twoją i śpi poduszkę obok. Wydajesz się sobie być szczęściarzem, bo udało ci się przecież sprawić, że druga osoba w ogóle się tobą zainteresowała. Mało tego, chce ona się z tobą zestarzeć i spędzić resztę swojego życia. Po czasie jednak ta adrenalina spada, a euforia znika. Zaczynasz się przyzwyczajać. Staje się ona, bowiem częścią twojego świata, życia. Staje się wręcz rutyną. Jest to w końcu normalne, że po pracy zamiast iść z kolegami do baru na piwo, jak było dawniej, uprawiasz dziki seks z współmałżonkiem. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Autobus o numerze 450 świeci pustkami. Rzadki widok. Zawsze ludzie przepychają się i popychają, chcąc zająć miejsce siedzące, bądź po prostu się do niego dostać. Liczą na to, że ten, kto na nim siedzi, na następnym przystanku wysiada. W takich sytuacjach, jadę autobusem do końca, twardo siedząc na swym miejscu. Często jest mi to nie na rękę, ale przynajmniej mam tą satysfakcję, że ktoś nade mną musiał stać i się denerwować, że nie może usiąść, bo mu zajmuje miejsce. Nawet, gdy czasem nie ma miejsca, ludzie potrafią się przepychać dla samej zasady i idei przepychania. Teraz jednak jest raptem kilkoro ludzi porozrzucanych po całym autobusie, tu i ówdzie. Stara babina z wielkimi okularami śledząca bacznie wszystkich swym, błądzi wzrokiem po autobusie. Matka upominająca bachora, który przykleił nos do szyby, kilku nastolatków z wielkimi torbami na prezenty. Cisza spokój i warkot silnika. Na kolejnych przystankach nikt nie wsiada, ani nie wysiada, aż do samego centrum.
Gdy wylazłem z autobusu, swe kroki pokierowałem przez odśnieżony chodnik, wprost w objęcia ulicy Króla Kazimierza Wielkiego. Idę tak, mijając stosy sklepów z odzieżą i manekinami ubranymi w ostatni krzyk mody, które krzyczą do mnie z za szklanych gablot atrakcyjnością cen. Ja jednak je olewam i idę najspokojniej w świecie dalej. Dalej widzę tani bar. Na światłach stoi młoda blondynka, trzymająca jakiegoś kolesia za rękę. Ciekawe, kiedy ze sobą zerwą. Mijam jeszcze księgarnię, sklep z żyrandolami i już stoję pod drzwiami Michała. Mam już dzwonić domofonem, gdy w ostatniej chwili postanowiłem tego nie robić. Cofam zatem rękę i wkładam ją do kieszeni. Doszedłem do wniosku, że Michał nie ma dla mnie dziś czasu i zaczynam iść przed siebie, bez celu, ani jakiegokolwiek pomysłu. Skoro jestem już w centrum udam się gdzieś. Może zahaczę na jakieś małe piwo? Poznam kogoś, wypije z nim kilka kolejek w w ciasnym barze? Najlepiej baszcie. Albo może porozglądam się za czymś fajnym w sklepach? Jeszcze nie wiem.

***

Cmentarz.
Tak, wiem! Trochę dziwne miejsce na spacer, ale przynajmniej jest cicho i panuje tu względny spokój (nie licząc autostrady, która biegnie gdzieś przed siebie, i niknie za pagórkami i domami, a która znajduje się tuż obok). Chodzę po części poświęconej niemowlakom i dzieciom, by nie spotkać żadnej znanej płyty nagrobkowej. Może ktoś zmarł, a ja nie miałem pojęcia o jego śmierci. Nie chciałbym się dowiedzieć, że kogoś nie ma i zarazem chcę uniknąć wyrzutów sumienia związanych z brakiem mej osoby na pogrzebie tego kogoś. Tak po prostu jest bezpieczniej. Nie chce niepotrzebnie psuć sobie humoru. W szczególności nie teraz, kiedy jestem spokojny. Och tak. Spokój! Błogi i spokojny (jak na spokój przystało). Błogi i zarazem niespodziewany, bo nie wiem, co też będę robił za godzinę czy dwie. Może za godzinę coś mnie wytrąci z tego błogiego stanu i stanę się niespokojny? A może stanę się teraz spokojnie niespokojny, albo niespokojnie spokojny? Dzwoni komórka. Kurwa! Mój spokój zamienił się w poirytowanie. Akurat teraz ktoś musiał zadzwonić? Wyciągam telefon z kieszeni płaszcza. Michał. Odrzucam połączenie i znów zaczynam być spokojny. Nie mam w zwyczaju odbierać telefonu w takim miejscu. Nie jest to wywołane moją zbytnią religijnością, czy szacunkiem dla zmarłych. Po prostu rozgraniczam dwa światy. Świat doczesny, świat problemów i emocji, świat niedoskonałości i zgrzytów, pozostawiam za bramą cmentarza. Tutaj nie ma czasu. Tutaj jest bez czas i ja w tym bez czasie trwam i nie starzeje się tak, jak w świecie za bramą cmentarną. Bo postarzają nas problemy i chore sytuacje w naszym życiu, a skoro tam pozostawiam moje życie i problemy, to tutaj jestem... Kim tutaj jestem? Teraz jestem nikim. Nikim i zarazem każdym. Idealna harmonia. Tutaj jest wszystko i nie ma nic. Jest ból, płacz, jest życie i śmierć, jest wytwór natury i człowieka, jest ziemia i niebo. Tu jest dla niektórych niebo, a dla innych piekło. Nie chcą umierać, bądź nie chcą żyć, idealna harmonia, idealne proporcje, idealny bez czas. Komórka dzwoni znowu. Kurwa! Znów Michał! I znów próbuje sprawić w najmniej odpowiednim momencie, bym był zły. Bym wyszedł z bez czasu w czas. Próbuje mnie porwać w problemy tamtego świata z za murów. Ja jednak będę silny. Odrzucam ponownie i tym razem wyłączam telefon. Teraz niech mnie próbuje stąd wyciągnąć bezustannie dzwoniąc.
Jest zimno, lecz nie mnie. W dalszym ciągu z białego nieba prószy śnieg. Białe płatki tańczą w powietrzu, za chwilę zatrzymają się na zmarzniętej ziemi, alejce lub grobie jakiegoś kogoś, czyjegoś dziecka. To dziwne uczucie wiedząc, że ktoś zmarł w wieku 14 lat i nie zdołał przeżyć wielu wspaniałych chwil. Nie poznał świata, wielu smaków, ani zapachów. Nie poznał świata na tyle by go pokochać, ewentualnie znienawidzić. A może jednak nie dziecko, tylko ja nie poznałem świata? Może ono bardziej poznało je w ciągu 14 lat swojego życia, niż ja w obecnej chwili? Teraz jednak myślę o tym, że chciałbym, aby mój przyjaciel mnie przeżył. Chciałbym umrzeć przed nim. W odmiennym przypadku mógłbym tego nie przeżyć. Naturalnie nie dosłownie, ale wiem, że gdyby on umarł pierwszy, ja umarłbym razem z nim. Oczywiście w jakimś stopniu i jakaś określona część mnie, ale to mało istotne, skoro i tak by mnie to poruszyło. Wiem, że w tym momencie jestem egoistą, ale bałbym się bez niego żyć! Teraz jednak ogarnął mnie spokój, więc to akceptuje. Szybko jednak odrzucam tą myśl, bo jest ona nie z świata bez czasu, lecz ze świata z za muru z czasem, a tego świata tu nie chcemy. Nie chcemy, bo w tamtejszym świecie nie ma harmonii i w tamtejszym świecie ludzie umierają, a w tutejszym już są martwi. Najprościej ujmując, tamtejsi ludzie są w konfliktach świata, a tutaj są w harmonii. Tam ludzie mają czas, a tutaj go brak.
Spaceruje tak, rozmyślając jeszcze godzinę. Zatrzymuje się od czasu do czasu i obserwuje jak jakiś pojedynczy płatek (podążam za nim wzrokiem), wiruje w powietrzu, do czasu, aż nie zetknie się z ziemią, a z rzadka z kamiennym krzyżem.

***

Osamotnienie.
Wiem, że nie jestem sam, ale odczuwam ten stan, jakim jest osamotnienie. To chyba normalne. Myślę, że to sposób odreagowania na sytuację, w której się znajduję. Nie myśląc wiele wyciągam z kieszeni mych spodni "krzyżyk" LSD. Biała, niewielka tableteczka z krzyżykiem. Nabyłem narkotyk, od młodocianego, chyba nawet nieletniego dilera. Nie zastanawiając się długo, połknąłem ją chcąc przy tym zadławić się powietrzem. Nie udało mi się, choćby z  tego powodu, że jest to niemożliwe. Po pewnym czasie, tu, u siebie, siedząc w swoim mieszkanku, w salonie, znajduję się w bezczasie. Jest on identyczny, a zarazem zupełnie inny, niż ten, który odnajduje w miejscach gdzie się nie starzeje i gdzie nie czuje czasu, ani świata. Po kilku, może kilkunastu chwilach wszystko tańczy mieniąc się tysiącami kolorów. Ciemno brunatny, brązowy, fioletowy, ciemno niebieski, niebieski, turkusowy, turkusowo-zielony, zielony, żółty, pomarańczowy, czerwony, różowy, fioletowy i od nowa niebieski świat śpiewa i tańczy równocześnie. A potem z ziemi wyrasta Kermit. Zielona, pluszowa żaba z Ulicy Sezamkowej. Siedzi u mnie na fotelu, na przeciwko i milczy.
-Teee... Kermit.
Nie odzywa się się. Milczy i dalej przygląda mi się swoimi plastykowymi okami (a nie oczami). Przygląda się, wstaje i siada. Potem znów wstaje, okręca się się w okół własnej osi i siada.
-Teeeeeee! Kermit!
-Tak, jestem.
-Nie pytam się czy jesteś, tylko co robisz do jasnej cholery w moim domu?
-Jestem częścią twojej halucynacji po narkotyku.
-Aha.
Kermit nagle z zielonego koloru robi się fioletowy. Potem niebieski, niebiesko-żółty i ostro, ostro jasno zielony. Jego zieleń aż mnie oślepia.
-Kermit, przestań! Przestań świecić!
-Dlaczego?
-Nie widzę cię dokładnie, dlatego. Oślepiasz mnie.
-Blask. Boski blask?
-Nie! Neonowy i to w dodatku bardzo wkurwiający.
Znów wraca do pierwotnej zieleni.
-Tak lepiej?
-Tak lepiej Kermit.
Nagle na głowie wyrasta mu bulwa, która rośnie i rośnie, i rośnie. Żaba z Ulicy Sezamkowej nie ma już twarzy, jeżeli można w ogóle mówić, że żaba ma twarz. Bulwa rośnie do granic możliwości i nagle pęka, a z niej wydobywa się sto, tysiąc, milion, może kilka, w każdym bądź razie baniek mydlanych, które mienią się tysiacami kolorów. Oglądam je z zaciekawieniem. Zielona halucynacja w tym momencie rozpływa się.  Depcze, chlupocze w jej zieleni. Zielona maż znika między panelami, by z powrotem, z pomiędzy nich wypłynąć. Maź zupełnie jak bańki, mieni się kolorami, które przy pęknięciu wydają z siebie słodkie dźwięki. Kolorowa substancja wpływa na fotel, nie ma kształtu. Formuje się w coś i z każda sekundą przypomina jakąś postać. Po chwili nie mam już wątpliwości. Przede mną siedzi Ciasteczkowy Potwór, znajomy Kermita. Wdaje się z nim w pogawędkę. Dla mnie ma ona teraz sens. Ciasteczkowy Potwór prosi mnie  o pomoc w napadzie na ciasteczkowy bank. Kryje on ciasteczkowy sejf, w którym znajdują się ciasteczka Pieguski. Godzę się mu pomóc, twierdząc, że jest tylko wymysłem mej wyobraźni wywołanym przez narkotyk. Odwracam głowę. Patrzę w kierunku drzwi prowadzących do przedpokoju. Gdy znów próbuję znaleźć kontakt wzrokowy z Ciasteczkowym Żercą, okazuje się, że nie ma go na fotelu. Mydlane bańki także zniknęły. Po pokoju przechadza się Wielki Ptak Dodo. Żółty. Ma ogromny pluszowo-pomarańczowy dziób.
Wychodzi z pokoju i puka w futrynę.
-Kto tam?
-Miłość -odpowiada cicho i jak gdyby zawstydzona postać.
-WYPIERDALAJ!
Zastanawiam się teraz nad moją wypowiedzią i dochodzę do wniosku, że jest dobra co do zaistniałej sytuacji. Oczywiście nie do końca, bo jest agresywna, wręcz wulgarna, ale jest dobra, bo wydaje mi się taka.
-Dlaczego nie chcesz ze mną porozmawiać o tym co się stało?
Żółty ptak Dodo usiadł na fotelu. W sumie to nie usiadł, a rozsiadł się. Ma ponad dwa metry wzrostu i gdy tak siedzi, jego nogi, czy cokolwiek to jest, sterczą śmiesznie. Kolana są ponad głową halucynacji. Dziwne jest samo to, że ptak ma kolana. Naprawdę, śmieszne widzenie, ale mnie nie jest do śmiechu.
-Bo tak i już. -odpowiedziałem sucho.
-To nie jest argument i zdania nie buduje się od...
-Wiem, nie buduje się od "bo". Ale co ci do tego, jak buduje zdania?
-Nic w pewnym sensie, ale jestem twoim wymysłem, więc możesz mi powiedzieć.
-Co?
-To co się stało. -odpowiedział z błyskiem w swym plastykowym oku.
-Po co?
-Jestem twoim wymysłem i nikomu nie powiem, bo nawet gdybym chciał, to nie mogę, gdyż nie istnieję.
- I to jest właśnie dobry powód, by ci nic nie mówić. Jak sam zauważyłeś, to ty nie istniejesz. A ja będę się czuł jak jakiś debil, mówiąc tobie co się stało. Będę się czuł jak jakiś popieprzony chory koleś. Jak schizofrenik.
-No tak, w gruncie rzeczy, to będzie tak, jakbyś rozmawiał sam ze sobą. Ale cóż to zmieni, skoro i tak już to robisz?
Zabawne halucynacja ma rację. Rozmawiam sam ze swoim naćpanym mózgiem.
-Nic, ale mam komfort, że  nie powiem tego tobie. Zresztą wiesz co się stało, jeżeli, jeśli, o Wielki Żółty Ptaku, jesteś obrazem mojego umysłu.
-Your mind is glowing.
-Wiem, ale... Zaraz! Nic ci do tego! Jeśli będę chciał porozmawiać, zrobię to. Ale z moim najlepszym przyjacielem! A nie z TOBĄ!!!
-Głupek! Pfff... -parsknął na mnie pluszowy wymysł, który był moim mózgiem, czy umysłem, czy czymś tam innym i zaczął udawać, że się na mnie obraził.
-Dobra powiem ci ale tylko trochę.
-Musisz sobie to uświadomić! -Żółty Dodo zaczął aż z radości podskakiwać na fotelu.

***

piątek, 8 października 2010

Kropla w pełnej wannie

A jeżeli samotność jest moim przeznaczeniem i zarazem sensem bytu? A może "happy endy" tak naprawdę nie istnieją i znajdują się tylko w filmach i nie ambitnych książkach?
No bo czym tak naprawdę są szczęśliwe zakończenia? Wyidealizowanymi nadziejami na lepsze jutro? Niby tak, ale człowiek z natury jest nieszczęśliwy. Ciągle coś mu nie pasuje, a o swych sukcesach szybko zapomina i zaciera je kolejnymi narzekaniami na świat ludzi.
Przecież i tak zostaniemy zatarci w pamięciach, gnijąc dwadzieścia stóp pod ziemią, a wszyscy, którzy nas z czasem wspominają, też kiedyś odejdą.
Spoglądając w nocne niebo, często zastanawiam się, czy chociaż gwiazdy o mnie nie zapomną. Ja o nich nie zapominam spacerując w samotności, lub obserwując se z okna swych czterech ścian. A jeżeli stanę się taką nocną gwiazdą? Może, gdy człowiek umiera, na niebie pojawia się kolejna gwiazda, która ma być imitacją jego osoby? To kim, lub czym ma być księżyc?
Co mnie boli w rzeczywistości? Co mnie boli, ale tak naprawdę? Rozumiem, że mam być szczery... Boli to, żę ludzie mylą miłość z zakochaniem, zakochanie z zauroczeniem, a zauroczenie z podobaniem się. Śmieję się wówczas pod nosemi i szczerze do własnych myśli. Moim zdaniem na miłośc trzeba pracować długo, może nawet latami, a czasem nawet i to nie wystarcza. Oczywiście muszą się w to zaangażować dwie strony i razem, wspólnymi siłami nad tym pracować. Rzec do kogoś "kochanie" po dwóch miesiącach, a co dopiero tygodniu, jest nie lada wyzwaniem, a co dopiero głupotą i zarazem jakiejkolwiek odpowiedzialności. No tak, przecież "bycie z kimś", jest odpowiedzialnością, ale nie tylko za siebie, a także za drugą osobę. Szkoda, że ludzie nie rozumieją. Ich ułomność im w tym przeszkadza, czy brak jakiejkolwiekrefleksji na temat własnego faktu istnienia? Pocieszające jest jednak to, że kiedyś umrą... Albo i smutne. Właśnie, śmierć! A może tak naprawdę rodzimy się z chwilą odejścia z tego padołu? A może jesteśmy zabawą, która w wkońcu znudzi się dziecku, które nami steruje bawiąc się w "dom", klockami i figurkami., a w momencie gdy skończy zabawę, wszystko przestanie istnieć? Co mam na myśli? To, że możę naprawdę nie istniejemy, a wszystko jest wokół jest iluzją, snem, którego się nie pamięta po przebudzeniu? Wszystko jest możliwe. Albo już jesteśmy martwi... A strarość i śmierć to nowe narodzenie w "realnym" świecie? A może jesteśmy eksperymentem? - jeżeli tak, to nie udanym...

środa, 6 października 2010

Werterowskie listy do nikogo

Upadło coś we mnie i choć pozbierałem już z podłogi swoją wątrobę, czuje, że brak mi czegoś, czego nigdy mieć nie będę.
Popadanie w samotność rozlewa mnie w pokoju.
Powinienem być załamany, a mój pesymizm mi nie pozwala.
Co mam na myśli?
To, że od początku nastawiłem sie negatywnie i widziałem czarny punk w reflektorze, który przez pewien czas świecił bardzo jasno.
Mimo wszystko nie mam ochoty się poddawać, bo mój wrodzony kretynizm mówi, że nie tędy droga. Utwierdza mnie jeszcze w tym przekonaniu mój przyjaciel, za co jestem mu bardzo wdzięczny.
Przyznaje, poczułem się wczoraj jak pierdolony Werter...
Ale mniejsza.

Dzisiejszy dzień spędziłem na cmentarzu. Wydał mi się bardzo ciekawym miejscem. Innym, spokojnym, ale zarazem pełen herezji...
Były u mnie przyjaciółki i było ciekawie.
Przeproszony zostałem za to, że próbowano mnie przestawić na pozytywny tok myślenia.
Były łzy, spalone frytki, oraz pół litry herbaty...
Od co, pełen wrażeń wieczór, bardzo spontaniczny, ale dla mni bardzo wartościowy i ważny.

wtorek, 5 października 2010

Ściany Wypchane Różowym Kiczem

Nie, nie jest mi różowo.
Nie, nie jestem też bardzo zły, zawiedziony, nieszczęśliwy, skarcony przez życie.

Po dzisiejszym dniu dochodzę do wniosku, że boję się wszystkiego, a w szczególności mówić ludziom, że mi w jakimś stopniu na nich zależy.
Dla jednych może jestem skretyniały, dla drugich "Zaczarowanym Pierniczkiem".
Cokolwiek by to nie znaczyło, bo nie wiem, czy to ma mnie rozbawić, czy obrazić.
W ogóle dzisiejszy dzień był dla mnie mega męczący.
Mówię coś i czekam na reakcję, choć nie mówię, że czekam na jakiś komentarz.
I w efekcie co? Nie ma go!
Udaję, że umiem pisać i udaję, że jestem inteligentny i co gorsza każdy się na to nabiera.
Napiszę kilka słów, białymi rymami i ludzie się podniecają, a dla mnie to żałosny zlepek przypadkowych wyrazów łączących się w zdania.
I ot co przez takie sytuacje widzą mnie jako poetę, albo co najmniej młodego artystę.
Ale z drugiej strony udaję przed ludźmi, że żyję, a nie pokazuję, że jestem tylko koczownikiem.
Hmmm... Ludzie są tak głupi sami z siebie, czy są aż tak bardzo ślepi?
Nie wiem i chyba się nie dowiem.

Sentymentalnie słucham sobie teraz "The White Stripes", a dokladnie utwór "Seven Nation Army".
Kupie płytę "Elephant". 

poniedziałek, 4 października 2010

The Stars Are Dead Now

Nie idę na żadną potańcówkę szkolną typu "półmetek", ani nic w tym stylu.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?
Ponieważ obiecałem sobie, że nie pójdę na żadną, jeżeli moja osoba towarzysząca (osoba którą zaprosiłem), nie pójdzie ze mną.
No i wyszło szydło z worka, bo moja osoba, nie chce ze mną iść...
Lub nie chce iść wcale.

Co do wczorajszego dnia.
Zapieranie się nogami i rekami do końca nie jest dobre, a rzeczy na które nie mamy ochoty, z czasem stają się dla nas lepsze i zmienia nas czas pod wpływem działań...
Tak więc dla wyjaśnienia, bo nie każdy wie co mam na myśli, z początku jeżeli czegoś bardzo nie chcemy i nie mamy na to ochoty, z momentem gdy się owe coś dzieje, nabieramy motywacji do działań i urojony świat w naszych tępych głowach sprawia, że chcemy by coś się działo (dobrego/złego).
Ale zarówno nie jest to równoznaczne z tym, że zmienimy nasze plany co do danych rzeczy, sytuacji, planów (z czasem niecnych i zdaje się nie w porządku do danej osoby/sytuacji).
Czasami lepiej nie mieć marzeń, bo nim się obejrzymy, to one zaczną posiadać ciebie.

niedziela, 3 października 2010

Łowca nocnej mgły roztańczonej w cieniu

Czuję się jak "Stranger" z "Nocturna".
Oczywiście zapewne nikt nie wie kto to.
Otóż "Stranger" to postać, która pracuje w organizacji "Spookhouse" powołanej w 1942 roku, która zajmowała się nadprzyrodzonymi rzeczami i anomaliami.
(Wampiry, szkielety, duchy, wiedźma z Blair ect.)
Uprzedzam pytanie, nie, nie biegam z osikowymi kołkami po lasach i nikomu nic nigdzie nie wbijam. Więc niby jakie mam mieć powiązanie ze Strangerem?
Hmmm... Stranger jest strasznie wyrazista postacią, jeżeli tak mogę o nim powiedzieć. Sceptycznie nastawiony do ludzi i świata. Do faktu śmierci podchodzi tak, jakby robił sobie kanapki i herbatkę. Chodzi w swoim płaszczyku, oraz kapelusiku i ma wszystkich w poważaniu kierując się tylko własnymi zasadami i instynktem.
Ten kto mnie zna już widzi podobieństwa.
Ale dziś naprawdę mam takie podejście do życia, jak Kargul do płota.
(Został on zmuszony przez Pawlaka, po przez wywołujący go tekst: "(...)płodejdź dło płota jak i jo podchłodzwe...".)
Dochodzę do wniosku, że zaczynam mieć wszystko sukcesywnie gdzieś (kontakty z ludźmi).
Nie mam sil do działań, nie mam ochoty na nic, prócz własnych jakiś widzi mi się.
Rozmawiam z nielicznym gronem szczęśliwców, a z reszta mi się nie spieszy do konwersacji.
Podchodzę do debilnego społeczeństwa z dystansem, na tyle, by twierdzić, że albo są na tyle głupi, że nie mam ochoty z nimi gadać, albo po prostu nie mam o czym...
Większość pyszałków uważa się za wcielenie bóstwa. Dzieci krzyczące "JP na 100%" na ulicach (już nie "chwdp", gdyż ortografia zdziesiątkowała ich inteligencję), dresy, skiny, pseudokibice, technoboje, homoseksualiści, "ziomQi" spod sklepów...
Debil nie dorównuje debilowi.
I oto zaczyna się wyścig szczurów, która warstwa społeczna, będzie bardziej skretyniała od reszty.
Ot co, realia dzisiejszego świata...
Dobra nie piszę już nic, bo nie widzę sensu...