piątek, 19 listopada 2010

Dobry pan złego dnia...

Kiedy osiągasz szczęście absolutne człowieku? Doznałeś tego stanu?

***

Odczuwam esencję zadowolenia. Cieszyć się z tego, że coś nie wyszło. Odczuwać radość z tego powodu. Albo, że coś uległo destrukcji. Z czego tu się cieszyć? Z okazania prawdy. Powiedzieć wieloletniej przyjaźni, już nie jesteś dla mnie tym, kim byłeś, nie traktuje ciebie jak przyjaciela. Patrzę jednak na ciebie z sentymentem przez to "dobre i złe", które razem dzieliliśmy. Albo powiedzieć kobiecie swojego życia, że już się jej nie kocha, mimo że deklarowało się swą miłość wielokrotnie. Stwierdzić, że coś w tobie pękło i już nie patrzysz tymi samymi oczami. Masz czelność powiedzieć prosto w oczy "zjebałeś/zjebałaś", lub "wiem, że zjebałem" i być zadowolonym z głoszenia prawdy. Lepsze to, niż krycie się ze swoimi myślami w szarym kącie. 
Myśląc o tym wszystkim słucham muzyki. Wypływa ona z kolumn radia, a ja zatapiam się w niej, rozpływam. Muska mnie delikatnie po skroniach. Jej delikatne nuty czuje w powietrzu. Niemalże. W konsekwencji przenikają one do mojej duszy. To jednak tylko za moim pozwoleniem. Jeżeli nie zechce, nie przeniknie do mego serca i nie popłynie po całym ciele krwiobiegiem żadna z ćwierćnut. Teraz jednak chce. Pielęgnuje ją, muzykę i w sobie. Daje ona szczęście. Wszystko jest szczęśliwe, nawet smutne teksty są mniej smutne i trochę jakby rozentuzjazmowane jeśli tego chce. Piękne są wówczas nawet smutne uśmiechy. Smutne rozmowy i smutne pocałunki też. A potem wszystko wisi w powietrzu i istnieje. Oczami duszy widzisz wszystko. Oczami duszy wywołuje obrazy. Cieszy mnie i cieszy mnie że mogę, i cieszy mnie, że mogę otwarcie mówić, i cieszy mnie, że mogę otwarcie mówić w swej wolności. To mnie cieszy. No, tak...
Rozmowy przecież są ważne. Nawet z samym sobą warto czasem porozmawiać. Mozna się czegoś o sobie dowiedzieć. Dlatego lubie rozmawiać, bo podczas konwersacji, wymienia człowiek z czlowiekiem doświadczenie. A nawet monologi! Te, które maja nam wygarnąć. Są miłosierne. To jednak, kiedy bierzemy je do siebie. Uczymy się rozmawiając i uczymy też innych. Staramy się nie czynić słowami krzywdy, chyba, że chcemy. Jednak czasem nas to przerasta. Czasem nawet to przerasta najlepszych mówców....

wtorek, 16 listopada 2010

Hamleciarności

Słowa, które nie mówią wprost o zdarzeniach. Opisy, które nie opisują dosłowności, a trzeba zagłębić się w nich i pojąć, co ukazują.
Czasem bywają dni, gdzie czuć spełnienie. Nie dokonałem czynów, które zamierzałem, ale sprowadziłem swą głowę w świat literacki i oczytałem się tym, co inni mogą sądzić za nudnawe i nawet niepotrzebne. Odmienność poglądów, przyzwyczajeń, czy lenistwo i głupota ludzka? Pytania egzystencjonalne towarzyszą mi w codzienności. I odwrotnie, codzienność towarzyszy mi w egzystencji. A nawet czasem przeszkadza...

poniedziałek, 15 listopada 2010

Sobota z przed kilku dni

Ławka na rynku. Z czym jest taka niezwykła? Ze wszystkim.
Na chwilę przy niej przystanąłem, zamyśliłem się i w końcu usiadłem. Spojrzałem na nią oczami bezdomnego. I kiedy to zrobiłem, ujrzałem cały świat. Trochę inna, nieco beztroska perspektywa, gdzie nie liczy się nic.Nic prócz tej właśnie chwili. Człowiek nawet nie myśli o tym, że nie ma gdzie wracać na noc, bo tak naprawdę go to nie interesuje. Myśli natomiast o rzeczach nieistotnych. Prawie marzy, a gdy zbyt cienka warstwa ubrania przysłania jego ciało, marznie. W tle pływają postacie zmierzające do celu. Widzę, że mnie obserwują, ja z kolei widzę, że gdzieś podążają. Mają ściśle określony cel, tymczasem mój zamarł i na chwilę przestał istnieć. Wiatr szepcze coś niestrudzony swą porywistością. Spoglądam w niebo i widzę księżyc. Widać jego niewielką, mniejszej połowy część. Mogę porównać ją do moich bezdomnych i włuczykijskich myśli. Nie wiem co zrobić i gdzie iść, więc marznę. Teraz zastanawiam się, która kwadra księżyca ma miejsce. O, ale co to? Zniknął za chmurami i przestał istnieć dla racjonalnego oka. Zaraz wstanę, może odpalę papierosa i powędruje gdzieś w noc "bezcelu", w mym bezsensie. A jeżeli zmorzy mnie sen, odwiedzę któregoś ze starych przyjaciół...

***

Mijam witryny sklepów. Żegnają mnie manekiny, które pozostawiam daleko za sobą. Prawie mi machają. A ja krocze śmiało przed siebie. Po kilku minutach stoję przed bramą cmentarza. Jest oblana mrokiem. Zastanawiam się co u diabła tu robię, jednak nie wiem i chyba nawet tego nie chce wiedzieć. Wchodzę za bramę. Nieliczne światełka tlą się na nagrobkach nikłym światłem. Nie ma żywego ducha. Odgłosy nocy mogą przerazić. A gdy człowiek wpatruje się zbyt długo w mrok, widzi irracjonalne demony. Chora i jakże straszna podświadomość. Nic tak nie przeraża, jak obrazy z własnych snów. Dlaczego? Ponieważ wiesz, co zaraz może się zdarzyć.

piątek, 12 listopada 2010

Egoistycznologia i zbawieniowofobium

Życie to teatr. Takie myśli napadają mnie przy mieszaniu herbaty. Ale mogłyby mnie dopaść wszędzie. W pracy, szkole, tramwaju, autobusie, czy na ulicy. Podczas załatwiania swych spraw fizjologicznych, czy podczas zakupów w sklepie. Tym razem przytrafiło mi się to przy herbacie. Co mam na myśli? Ktoś mógłby powiedzieć, że wylałem wszystkie myśli ze swojej głowy do kubka i to je tak mieszam. I nie pomyliłby sie za bardzo. Są one często pokręcone i nawet sprzeczne ze sobą, ale potrafię je powiązać i sprawić, by współistniały.
Ból i smutek. Nie ma czegoś takiego. Ból jest tylko egzystencjalną i egoistyczną imaginacją. Chcemy, by ludzie nam współczuli, dlatego cierpimy. Udajemy, bądź nam się wydaje, że jest źle. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do gwałtu. Do tego, że żyje się w psychopatycznej rodzinie, bądź patologicznej też. Można nawet się przyzwyczaić do własnej toksycznej osoby. Można to zaakceptować, ale nie jest to równoznaczne z tolerancją, ponieważ nam się to nie podoba. No, chyba, że ktoś jest masochistą...
Dlatego własnie zycie to teatr. Gramy wszystko i wszędzie. Począwszy od uśmiechu, po własne życie. Wszystko to jedna, wielka imaginacja, wyolbrzymiona w naszej głowie, na którą dodatkowo chcemy spogladać przez pryzmat butelki. A butelka jak butelka, wszystko zniekształca.
Można też stwierdzić, że skoro nie ma smutku i bólu, nie ma też radości...

***
Ludzie są z natury źli. Dlaczego? Może dlatego, że tacy są, bądź tacy chcą być. Nawet czynione przez nich dobro nie jest bezinteresowne. Ci co wierzą w Boga, bądź swoich bogów, czynią dobro, by zapewnić sobie miejsce w niebie. Ateista, który czyni dobro, tez nie jest bezinteresowny. Czyni je, by móc umrzeć w spokoju i stwierdzić; 
"Nie spierdoliłem życia... Jestem zajebisty." -gówno prawda!
Każdy sobie niszczy życie, bardziej lub mniej. Powiem więcej, niszczy także życia innych, by przypadkiem ktoś nie miał lepiej od niego samego. Wszyscy dbamy o własny interes, wszyscy jesteśmy pierdolonymi egoistami i nam z tym dobrze. Nie da się ukryć, taka jest natura ludzka. Zatem niszczmy, poddawajmy destrukcji, zabijajmy siebie, by skuteczniej móc zabijać innych.
Otworzyłem okno i mgła wleciała do pokoju. Nie zwykła, zwyczajna, normalna, lecz nikotynowa...

Mr._

czwartek, 11 listopada 2010

Nihilijnomiernność dniowa

Co oznacza być w pełni mężczyzną, lub być w pełni kobietą? (Wymieniłem tu istotę będącą kobietą jako drugą, nie dlatego, że nie mam do nich szacunku, a dlatego, że bliższy mi jest bardziej mężczyzna z oczywistych powodów.) Co oznacza być w pełni świadomym? I świadomym czego? Świadomym śmierci, głupoty ludzi, czy samo niezadowolenia? Cały wieczór zadaję sobie coraz to nowsze i trudniejsze pytania odnośnie własnej egzystencji i jej sensu. Nie znajduję jednak odpowiedzi, a w głowie mam chaos od przeświadczenia, że wszystko w czym pokładam nadzieję i co mógłbym "chcieć osiągnąć", jest bezsensu. Staję na balkonie, odpalam papierosa i obserwuje spokój nocy. Mijam z każdą sekundą. Jest mnie coraz mniej i mniej. Ulice opustoszały, a zza ścian lasu dochodzą mnie odgłosy pojedynczych warkotów silnika. Coś się zmieniło. I we mnie, i w moim świecie. Spontanicznie staje się spontaniczny. Jest mnie jednak coraz mniej w mym szaleństwie. Jestem coraz mniej uchwytny dla siebie, a co dopiero dla obcych głów i myśli. Nie ma księżyca, a ciemność oblała zapalone latarnie, które napawają nadzieją. Tlą się one nikłym światłem i przypominają o dniu. Teraz jednak jego koniec jest bliższy...


***

Tabliczka czekolady. Dokładnie daje tyle samo satysfakcji i przyjemności, co miłość. Wywołuje podobne efekty. Jest niemalże identyczna. Dlaczego? Dlatego, że i miłość się kiedyś skończy, a i opakowanie po zeżartej czekoladzie będzie trzeba wywalić do kosza.
Tabliczka czekolady. Dokładnie daje tyle samo satysfakcji i przyjemności, co miłość. Wywołuje podobne efekty. Jest niemalże identyczna. Dlaczego? Ponieważ i w tabliczkę tych tłustych kalorii, jak i w miłość trzeba zainwestować. Trzeba mieć siłę, by ruszyć się do sklepu, gdyż same chęci nie wystarczą. Trzeba też mieć fundusze, by ją zakupić. Zupełnie tak samo jak w miłości. Nie, nie twierdzę, że miłość da się kupić, bo to nie możliwe. Oczywiście tą prawdziwą. Ale też trzeba zainwestować, tym razem siebie. Kupić antidotum na swe kaprysy i starać się znaleźć złoty środek. Jednak to bzdura.
Nie ma miłości, jest tylko przyzwyczajenie do danej osoby, być może nawet uzależnienie. Takie same skutki może mieć czekolada. Czujesz się człowieku zadowolony i szczęśliwy, jak... jak podczas zakochania. Czymkolwiek by ono nie było. Miłość to tylko wyidealizowana bajka, reakcje chemiczne w naszych organizmach. Po co one jednak? Przecież i tak się to skończy... Niby to "wspaniałe uczucie" się kiedyś skończy. Zresztą jak wszystko...

środa, 3 listopada 2010

Czerwiennościsłość kształtów

"-Jestem facetem i obawiam się, że trzeba mi wytłumaczyć co masz na myśli." -jedno zdanie, którym zawsze się usprawiedliwiam przed kobietą, gdy czegoś nie rozumiem. Mam ukazać jedną z miliona twarzy. Proste. Ale zarazem cholernie trudne

***
.
Ucieka mu coś między palcami, a przynajmniej takie ma wrażenie. Patrzy na dłonie i myśli. Co się tak przelewa? Co wycieka miedzy tymi chudymi patykami? Coś się prześlizgnęło, niczym nitka. Upadnie na ziemię i nigdy tego nie znajdzie. Choć z drugiej strony nie próbuje chwycić tego w locie. Pewnie dlatego, że nie widzi co spada. Może to kropla potu. Ale z dłoni? Dlaczego nie, przecież różne dziwne rzeczy przytrafiają się ludziom. Przecież nie każdy ma prawo zachowywać prawo fizyki. Ludzie latają, a nie powinni. Niby za sprawą maszyn, ale... Po prostu nieważne.
W kuchni, nad stołem tak się gapi i gapi, i przestać nie może. Myśli. Teraz jednak nie zastanawia się już nad przeciekaniem. Jego uwagę zwróciło zupełnie coś innego. Krótko i definitywnie; kobieta. Ale nie byle jaka. Kobieta nadzwyczajna. Kobieta i to w jego głowie. Obca baba w jego umyśle.
Co ma wspólnego jego głowa i odmienna płeć? Nic. A może wiele więcej, niż mu się zdaje? Dodać do tego należy, że to nikt konkretny, a wyobrażenie ideału. Zatem, mamy do czynienia z marzeniem.
Jeden problem. Istnienie takiego bytu jak ideał, jest niemożliwe. Wręcz niedopuszczalne do faktu istnienia. (I znów nieważność stopuje rozważenie.) Nieważne!
Kobieta jest inteligentnym pięknem lub jeśli ktoś woli, piękną inteligencją. Brunetka. Dlaczego? By ładnie było jej w czerwieni, gdy obleje swe nagie piersi czerwoną farbą. Nastroju dodadzą złudne blaski świec w ciemnym pokoju i pościel na wielkim łożu w kolorze ekrii, sepii, lub jeśli ktoś nie zna palety kolorów, (po prostu) kremowym.
Wyobrażenie nie dotyczy tylko kobiety, ale także miejsca. Mieszkanie z meblami koloru wenge. Sypialnia z nastrojową muzyką. Najlepiej Pink Floyd i Shine On You Crazy Diamond. Wróćmy jednak do kobiety... Jest taka, jakiej nie ma. Jej uroda w marzeniu jest jakby zamazana, nienarzucona. Widzi tylko kolor włosów i nie do końca wyraźne kształty. Jest czymś, czego się obawia, ale to go pociąga. Tylko, że... Boi się, że kiedyś ją odnajdzie w rzeczywistości i przestanie być jego marzeniem. Boi się, że odkryje swój ideał, nieidealne cechy. Boi się patrzeć, jak starzeje się u jego boku. Przecież może być szczęśliwsza u cudzego, prawda?
Kolejne pytanie. Prostolinijność, prostota, racjonalizm, czy może irracjonalizm, spontaniczność i zawirowanie? Pesymizm. Ale z nutką realizmu, czasem optymizm, ale to skrajne przypadki.

Dziecinadowanie czasu...

Co sprawiło, że stałem się dzieckiem? Beztrosko hasam po swej głowie za sprawą płyty, która była mi bliska, gdy byłem dzieckiem. Tuż przed mymi oczyma, niewidzialną farbą, wymalowały się obrazy z dzieciństwa. Jeden, może dwa utwory, a w głowie zaczyna się istna burza. Wszystko sobie przypominam, patrze z sentymentem na odległe czasy. Wstyd przed niektórymi sprawi także towarzyszy memu zwiedzaniu, jest to normalne, jednak jakby mniej ważne. Przecież wszystko mogę sobie wytłumaczyć w jakiś banalny sposób:
"Byłem głupim dzieckiem.; Nie myślałem nad tym co robię.; Wtedy wszystko inaczej pojmowałem.; ect.".
Co przypomniały mi te magiczne utwory z płyty "The very best of..."? Może to, że nie miałem poczucia świata tak jak teraz. Niebo było jakby bardziej błękitne, trawa bardziej zielona, a słońce tuliło się do policzków. Teraz niebo jest zbyt błękitne, trawa zafajdana przez psy, a słońce swoimi tłustymi promieniami przylepia się i przymila na siłę.
Przypomniał mi się zapach sernika z brzoskwiniami i to jak czekałem na gwiazdkę. Potem podstawówka. A co jeszcze przed sernikiem? Huśtawka i moje bujanie się na niej do zaśnięcia. Całe dzieciństwo i nic nieistotne, lecz wtedy magiczne fakty. Nie pamiętam kolegów, ani zabaw z nimi. To dziwne, bo najbardziej z sentymentem wspominał moje samotne imitacje fantazji, którym pozwalałem się unosić. Zabawy w dom figurkami z "Kinder Niespodzianek" i ściany domku z klocków, w którym żyli i mieszkali. Nic nie znaczące i zdawałoby się nudne zabawy w codzienność, jednak sentymentalne i wtedy ciekawe. Zabawa także klockami i figurkami w stację kolejową, oraz wiele, wiele innych... O, albo zabawa w alchemika i przelewanie wody, o zróżnicowanej temperaturze do różnych naczyń. A potem sprawdzanie temperatury.
Kim wtedy byłem i kim jestem teraz?

poniedziałek, 1 listopada 2010

Barwionopopielatura

Cmentarz nie budził grozy, nawet nocą. Budzili ją natomiast (na nim) ludzie i ich bezwzględna głupota, która ukazywała materialne ludzkie zachłanności. Klęcząc między grobami żebrali rumuńskie bazyliszki i głośno krzyczeli o parę groszy.
-Daj pani, panie daj.
Wszędzie noszą te swoje dzieci, które też w przyszłości będą żebrać na ulicach, ponieważ tradycje rodzinną trzeba podtrzymywać. Zaczynam głośno się śmiać. Mijam jedną, drugą, trzecią aleję i znów. Kolejna!
-Szczyt... -rzucam od niechcenia do cmentarnej żebraczki.
Kolejna alejka, a po niej kolejne pięć i znów następne piętno ludzkiej egzystencji. Jakby dwóch było mało. Nie wytrzymuję i podchodzę z uśmiechem.
-Aby zwiększyć dramaturgię, niech pani położy się na grobie... Przecież to święto zmarłych, tak?
Ktoś inny za moimi plecami mówi, by lepiej do uczciwej pracy się wzięli, a nie klęczeli na tej zimnej ziemi z bachorami. Szczerzę zęby i czuje nadpływającą irytację, spowodowaną rumuńskimi matkami.
Prawda. Jak to jest, że to zawsze rumunii żebrzą? Zawsze tam gdzie najwięcej ludzi i mają śmieszne podpisy na dekturowych kartonikach.
Widzę grób samobójcy, a na nim widniejący "Bóg tak chciał"... Kolejny głupota. Nie mam co tu szukać i wychodzę. Przy wyjściu atakuje mnie wolontariuszka i niemalże krzyczy.
-Zbieram na chore dziecko, może pan coś wrzuci?
-A może nie? -odpowiadam bez emocji.

***

Wieczorem nie widać tłumów, ale nie jest ich tez tak wcale mało. Ławka przyswaja rozmowy płynące z ust do uszu. Odmienne sploty mięśni coś mi przekazują, a ja odpowiadam. Siedzimy na częsci przydzielonej dla niemowląt i ogólnie dzieci. Nocne wdzięki rozświetlają (niemalże bajecznie) ciepłe ogniki zniczy. Wtulają się niewielkim światłem w chłód zimnych i nieczułych nagrobków. Opatulają je niewielkim i złudnym ciepłem. A kilka godzin wcześniej coś mnie złamało i mój świat. Stanołem nad przepaścią własnych myśli i nawet nie wiem, czy juz skoczyłem, czy może dalej tam tkwie... 

niedziela, 10 października 2010

2 - Niewinność (I)

Obudził mnie marsz pogrzebowy rozbrzmiewający w mej głowie. Z zamkniętymi oczyma leżałem jakoś jeszcze chwilę zwinięty, walając się gdzieś na łóżku, pod obcą pościelą, skropioną obcym, nieznanym mi dotąd zapachem.Na oślep, gorączkowo, dotykając własnej twarzy, zaczynam pomału ogarniać sytuację i miejsce akcji. Żołądek plonie rządzą jedzenia lub po prostu boli po alkoholowej kolacji. Otwieram oczy, jest jeszcze ciemno, zerkam na telefon z chęcią sprawdzenia godziny, która okazuje się jeszcze zbyt wczesna aby wstawać. Mnie także opuściły siły witalne, tak że nie mam ochoty na najmniejszy ruch. Zmuszam się jednak do odłożenia telefonu i zamknięcia oczu. Drzemie. Obok mnie słyszę inny rytmiczny oddech, który przerywa ciszę i zarazem subtelnie wkradając się w głowy, usypia. Jeszcze trzydzieści minut. Wydawać się może, że w domu wszyscy śpią, ale po chwili słyszę stukot szklanek wypełnionych parującą esencją herbaty, powoli i leniwie wlewającą się w zagadane układy pokarmowe. To jednak kuchnię i pokój dalej. Myślę o czymś przyjemnym i wtulam się w poduszkę, która jak chłonie jak gąbka, wszystkie najskrytsze marzenia senne. Dzisiaj moje. Chyba usypiam, bo gdy ponownie otwieram oczy, jest już jasno, a do mych uszu dobiega gwar jakiegoś niezrozumiałego i niewytłumaczalnego poruszenia na korytarzu. Oddech obok okazuje się być kolegą, z którym wczoraj wieczorem zwiedziłem odmienny świat, brodząc w euforii sięgającej aż czubka głowy. Błogosławiony-przeklęty stan. Czuję się rozmazany. Trochę jak kleks na ozdobnym papierze. Oddech z kolegą podnosi się powoli, stacza i schodzi z łóżka. Nie mam na to ochoty, ale po sprawdzeni godziny stwierdzam, że jest już późno i należy powrócić jakoś do świata żywych. Staczam się zatem. Gdy wstaję na nogi, one z początku się plączą. Pozwalam im na tą chwile słabości przez trzy sekundy, a potem przywołuje je do porządku. O dziwo mnie słuchają. Śmiało kroczę przechodząc przez korytarz, oraz kuchnię, wprost w otchłań pokoju, gdzie wszyscy zmęczeni nocą rozmawiają. Nadal wlewają w siebie gorące płyny, najczęściej herbatę, chcąc zapomnieć o chłodzie poranka. Staję przyglądając się im trumiennym uśmiechom. Ktoś mnie wita śmiejąc się w głos. Ma głowa eksploduje milionem pytań, tak bezsensownych i irracjonalnych, że zaczyna mnie to stresować.
-Ma ktoś papierosa? -rzuca,, chcąc uspokoić sztorm swych myśli.
Nikt mi jednak nie odpowiada. Patrzą się tylko radośnie i uśmiechają. Zżera mnie poczucie winyza noc i męczącą kolację, która porwała me racjonalne spojrzenie na życie i świat. Przez dobrych kilka chwil, przestałem być, być pesymistą,przestałem być sobą i ucieklem przed gównem całego świata, a wszystko to w tą jedną, błogosławioną-przeklętą noc. A wszystko to, przez błogosławiony-piekielny stan, w którym się znalazłem. Przez chwilę czuję się jak morderca. Starając się odrzucić poczucie winy pytam po raz wtóry o to, czy może ktoś być na tyle łaskawy, by poczęstować mnie sztuką tytoniu. Tym razem robię to pytając każdego z osobna. No i każdy z uśmiechem odpowiada, że skończyły mu się papierosy, jakby był to powód do dumy i radości.. Stoję przez chwilę nie rozumiejąc zadowolenia, a potem wychodzę do kuchni i sam robię herbatę. Czuje potworne zmęczenie, aczkolwiek nie jestem senny. Wracam do pokoju i wdaje się w jakąś bezsensowną rozmowę, bez celu, bez skrupułów, bez życia... Rozmawiamy o porażkach swoich życiowych dróg. A gdy nadchodzi ta pora, wstaję, żegnam ściany domu, który stał się na jedną noc także mój i wychodzę idąc na autobus wraz z innymi, który ma zawieźć mnie do paszczy lwa, na kraniec świata, tam gdzie mieszkam...

sobota, 9 października 2010

Kolorystykologia

O czym mogę pisać? Przecież to tylko bzdury. Może zacznę jak wielcy pisarze? Tak, to dobry pomysł. Zacznę od papierosa. Wdycham tą nikotynową chmurę, która przenika moje komórki. Po chwili śmierdzi ubranie, ale przed tym skóra na palcach trzymających fajkę przesiąka nieprzyjemnym zapachem. Co prawda, kilka razy umyje dłonie i nie będzie czuć, ale myślę teraz o tym, jak za chwile będą cuchnąc mi palce. Zazwyczaj pisarze, gdy nie wiedzą co pisać, palą. Zadymiają swoje ciasne mieszkanka, swoje azyle prawotwórcze i zbierają myśli.
Za oknem minusowa temperatura, śnieg pada kolejny dzień zupełnie mnie rozleniwiając. Nic mi się nie chce, tudzież nic nie robię, zastanawiając się nad światem i swoją osobą. Czasem ktoś do mnie przyjdzie, wyciągnie do pabu, licząc na to, że zadowoli moją osobę i mój własny świat. Spędzą (czasem zdałoby się z nudów) ze mną namiastkę swego czasu. Zazwyczaj nie odmawiam, ponieważ nudzę się tak samo jak oni.
Dopadła mnie właśnie w tym momencie "ironizacja", dlatego poddaje się jej. Bardzo lubię to robić. Narzekanie samo w sobie, przecież nie jest złe, ale gdy jest go zbyt wiele, może być nie dość, że męczące, to na pewno niezdrowe. I nie mówię tu wcale o tym, że można nabawić się uszczerbku na zdrowiu pod względem psychicznym. Ani fizycznym też nie, bo to raczej mogłoby okazać się trudne do zrobienia. Mówię jednak o ironizowaniu z nudów. No bo ktoś kto siedzi sam w domu i ma zbyt wiele czasu wolnego, co może innego robić?
„A nie daj Boże z nudów zacznie ironizować."
-ktoś powie.
No właśnie Bóg. Gdzieś tam jest? Obserwuje mnie palącego? Ciekawe, co sobie wtedy o mnie myśli. Może jest mną rozbawiony w momencie, gdy odpalam kolejnego papierosa. Czy jednak może jest mną zażenowany albo co najmniej zniesmaczony? Teraz mą głowę nachodzi pytanie, czy Chrystus też zginał na krzyżu za moje palenie. Jak gdyby na to nie patrzeć, jest to wykroczenie przeciwko piątemu przykazaniu „nie zabijaj". Często śmieję się w głos, gdy widzę ludzi idących do kościoła lub z kościoła z papierosem wciśniętym między usta. A jeszcze zabawniejsze jest to wtedy, gdy ktoś przed spowiedzią, by się odstresować i przemyśleć swe uczynki jeszcze raz, przed wyznaniem swoich grzechów i grzeszków pali. Jednak nie bawię się w teologa, bo i po co? No właśnie, dwa magiczne słowa, „po co?".
O niczym nie napiszę. Mam niemoc twórczą. Odkładam więc swój zeszyt wraz z piórem, bezwiednie pozostawiając je w samotności i zarazem złości do samego siebie, że nic nie potrafię dziś spłodzić. Wielki niby ze mnie pisarz, a w sumie żaden. Brak pomysłu i chęci. Chociaż nie. Chęci są, gorzej jednak z pomysłem. Wyszedłem z domu i jadę autobusem komunikacji miejskiej (licząc na to, że coś mnie natchnie). Spontaniczna wycieczka do spontanicznego przyjaciela. Nie staram się z nim umawiać, bo nie ma takowej potrzeby. Gdybym umówił się z nim kilka dni wcześniej, na pewno byśmy się nie spotkali. W efekcie okazałoby się, że albo on, albo ja tego dnia po prostu nie możemy. Coś nam wypadło? Możliwe, ale czasem bywa tak, że ja i on mamy tak zły humor, że nikogo nie chcemy widzieć na oczy, a czasem nawet (na pewno nie) siebie. Najwyżej skłamie, że nie ma czasu i wcale nie będę miał mu tego za złe, bo naprawdę będę myślał, że go dla mnie teraz nie ma. Może jest pochłonięty czymś innym? Jest to dziwne „nie chcieć widzieć przyjaciela", ale czasem tak jest. Jeśli z kimś długo się przebywa, odczuwa się zbytni, swoisty przesyt, który jest w gruncie rzeczy normalny. Wtedy dana osoba samym faktem, że istnienie na tym globie ziemskim, może zirytować. Działa to także w drugą stronę. Jeżeli kogoś zbyt rzadko widujesz, dajmy na to raz na rok, a jest ci ta osoba bliską, nie masz jej po tak długim czasie nic do powiedzenia, ponieważ zbyt dużo uzbierało się rzeczy, które chciałbyś danej osobie przekazać, bądź tamte odległe WAŻNE sprawy wraz z czasem, stały się na tyle mało istotne, że nie warto nawet o nich wspominać. I ty także patrzysz (na te sprawy) z dystansem. Nie podniecasz się bezustannie, że „coś się stało", bądź „coś trawa", bo już się do tego przyzwyczaiłeś i w sumie stało się to normalne. To jest trochę tak, jak z małżeństwem. Kilka dni po ślubie, nadal nie możesz uwierzyć w to, co się stało. Nie możesz dać wiary, że osoba, którą kochasz, jest twoją i śpi poduszkę obok. Wydajesz się sobie być szczęściarzem, bo udało ci się przecież sprawić, że druga osoba w ogóle się tobą zainteresowała. Mało tego, chce ona się z tobą zestarzeć i spędzić resztę swojego życia. Po czasie jednak ta adrenalina spada, a euforia znika. Zaczynasz się przyzwyczajać. Staje się ona, bowiem częścią twojego świata, życia. Staje się wręcz rutyną. Jest to w końcu normalne, że po pracy zamiast iść z kolegami do baru na piwo, jak było dawniej, uprawiasz dziki seks z współmałżonkiem. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Autobus o numerze 450 świeci pustkami. Rzadki widok. Zawsze ludzie przepychają się i popychają, chcąc zająć miejsce siedzące, bądź po prostu się do niego dostać. Liczą na to, że ten, kto na nim siedzi, na następnym przystanku wysiada. W takich sytuacjach, jadę autobusem do końca, twardo siedząc na swym miejscu. Często jest mi to nie na rękę, ale przynajmniej mam tą satysfakcję, że ktoś nade mną musiał stać i się denerwować, że nie może usiąść, bo mu zajmuje miejsce. Nawet, gdy czasem nie ma miejsca, ludzie potrafią się przepychać dla samej zasady i idei przepychania. Teraz jednak jest raptem kilkoro ludzi porozrzucanych po całym autobusie, tu i ówdzie. Stara babina z wielkimi okularami śledząca bacznie wszystkich swym, błądzi wzrokiem po autobusie. Matka upominająca bachora, który przykleił nos do szyby, kilku nastolatków z wielkimi torbami na prezenty. Cisza spokój i warkot silnika. Na kolejnych przystankach nikt nie wsiada, ani nie wysiada, aż do samego centrum.
Gdy wylazłem z autobusu, swe kroki pokierowałem przez odśnieżony chodnik, wprost w objęcia ulicy Króla Kazimierza Wielkiego. Idę tak, mijając stosy sklepów z odzieżą i manekinami ubranymi w ostatni krzyk mody, które krzyczą do mnie z za szklanych gablot atrakcyjnością cen. Ja jednak je olewam i idę najspokojniej w świecie dalej. Dalej widzę tani bar. Na światłach stoi młoda blondynka, trzymająca jakiegoś kolesia za rękę. Ciekawe, kiedy ze sobą zerwą. Mijam jeszcze księgarnię, sklep z żyrandolami i już stoję pod drzwiami Michała. Mam już dzwonić domofonem, gdy w ostatniej chwili postanowiłem tego nie robić. Cofam zatem rękę i wkładam ją do kieszeni. Doszedłem do wniosku, że Michał nie ma dla mnie dziś czasu i zaczynam iść przed siebie, bez celu, ani jakiegokolwiek pomysłu. Skoro jestem już w centrum udam się gdzieś. Może zahaczę na jakieś małe piwo? Poznam kogoś, wypije z nim kilka kolejek w w ciasnym barze? Najlepiej baszcie. Albo może porozglądam się za czymś fajnym w sklepach? Jeszcze nie wiem.

***

Cmentarz.
Tak, wiem! Trochę dziwne miejsce na spacer, ale przynajmniej jest cicho i panuje tu względny spokój (nie licząc autostrady, która biegnie gdzieś przed siebie, i niknie za pagórkami i domami, a która znajduje się tuż obok). Chodzę po części poświęconej niemowlakom i dzieciom, by nie spotkać żadnej znanej płyty nagrobkowej. Może ktoś zmarł, a ja nie miałem pojęcia o jego śmierci. Nie chciałbym się dowiedzieć, że kogoś nie ma i zarazem chcę uniknąć wyrzutów sumienia związanych z brakiem mej osoby na pogrzebie tego kogoś. Tak po prostu jest bezpieczniej. Nie chce niepotrzebnie psuć sobie humoru. W szczególności nie teraz, kiedy jestem spokojny. Och tak. Spokój! Błogi i spokojny (jak na spokój przystało). Błogi i zarazem niespodziewany, bo nie wiem, co też będę robił za godzinę czy dwie. Może za godzinę coś mnie wytrąci z tego błogiego stanu i stanę się niespokojny? A może stanę się teraz spokojnie niespokojny, albo niespokojnie spokojny? Dzwoni komórka. Kurwa! Mój spokój zamienił się w poirytowanie. Akurat teraz ktoś musiał zadzwonić? Wyciągam telefon z kieszeni płaszcza. Michał. Odrzucam połączenie i znów zaczynam być spokojny. Nie mam w zwyczaju odbierać telefonu w takim miejscu. Nie jest to wywołane moją zbytnią religijnością, czy szacunkiem dla zmarłych. Po prostu rozgraniczam dwa światy. Świat doczesny, świat problemów i emocji, świat niedoskonałości i zgrzytów, pozostawiam za bramą cmentarza. Tutaj nie ma czasu. Tutaj jest bez czas i ja w tym bez czasie trwam i nie starzeje się tak, jak w świecie za bramą cmentarną. Bo postarzają nas problemy i chore sytuacje w naszym życiu, a skoro tam pozostawiam moje życie i problemy, to tutaj jestem... Kim tutaj jestem? Teraz jestem nikim. Nikim i zarazem każdym. Idealna harmonia. Tutaj jest wszystko i nie ma nic. Jest ból, płacz, jest życie i śmierć, jest wytwór natury i człowieka, jest ziemia i niebo. Tu jest dla niektórych niebo, a dla innych piekło. Nie chcą umierać, bądź nie chcą żyć, idealna harmonia, idealne proporcje, idealny bez czas. Komórka dzwoni znowu. Kurwa! Znów Michał! I znów próbuje sprawić w najmniej odpowiednim momencie, bym był zły. Bym wyszedł z bez czasu w czas. Próbuje mnie porwać w problemy tamtego świata z za murów. Ja jednak będę silny. Odrzucam ponownie i tym razem wyłączam telefon. Teraz niech mnie próbuje stąd wyciągnąć bezustannie dzwoniąc.
Jest zimno, lecz nie mnie. W dalszym ciągu z białego nieba prószy śnieg. Białe płatki tańczą w powietrzu, za chwilę zatrzymają się na zmarzniętej ziemi, alejce lub grobie jakiegoś kogoś, czyjegoś dziecka. To dziwne uczucie wiedząc, że ktoś zmarł w wieku 14 lat i nie zdołał przeżyć wielu wspaniałych chwil. Nie poznał świata, wielu smaków, ani zapachów. Nie poznał świata na tyle by go pokochać, ewentualnie znienawidzić. A może jednak nie dziecko, tylko ja nie poznałem świata? Może ono bardziej poznało je w ciągu 14 lat swojego życia, niż ja w obecnej chwili? Teraz jednak myślę o tym, że chciałbym, aby mój przyjaciel mnie przeżył. Chciałbym umrzeć przed nim. W odmiennym przypadku mógłbym tego nie przeżyć. Naturalnie nie dosłownie, ale wiem, że gdyby on umarł pierwszy, ja umarłbym razem z nim. Oczywiście w jakimś stopniu i jakaś określona część mnie, ale to mało istotne, skoro i tak by mnie to poruszyło. Wiem, że w tym momencie jestem egoistą, ale bałbym się bez niego żyć! Teraz jednak ogarnął mnie spokój, więc to akceptuje. Szybko jednak odrzucam tą myśl, bo jest ona nie z świata bez czasu, lecz ze świata z za muru z czasem, a tego świata tu nie chcemy. Nie chcemy, bo w tamtejszym świecie nie ma harmonii i w tamtejszym świecie ludzie umierają, a w tutejszym już są martwi. Najprościej ujmując, tamtejsi ludzie są w konfliktach świata, a tutaj są w harmonii. Tam ludzie mają czas, a tutaj go brak.
Spaceruje tak, rozmyślając jeszcze godzinę. Zatrzymuje się od czasu do czasu i obserwuje jak jakiś pojedynczy płatek (podążam za nim wzrokiem), wiruje w powietrzu, do czasu, aż nie zetknie się z ziemią, a z rzadka z kamiennym krzyżem.

***

Osamotnienie.
Wiem, że nie jestem sam, ale odczuwam ten stan, jakim jest osamotnienie. To chyba normalne. Myślę, że to sposób odreagowania na sytuację, w której się znajduję. Nie myśląc wiele wyciągam z kieszeni mych spodni "krzyżyk" LSD. Biała, niewielka tableteczka z krzyżykiem. Nabyłem narkotyk, od młodocianego, chyba nawet nieletniego dilera. Nie zastanawiając się długo, połknąłem ją chcąc przy tym zadławić się powietrzem. Nie udało mi się, choćby z  tego powodu, że jest to niemożliwe. Po pewnym czasie, tu, u siebie, siedząc w swoim mieszkanku, w salonie, znajduję się w bezczasie. Jest on identyczny, a zarazem zupełnie inny, niż ten, który odnajduje w miejscach gdzie się nie starzeje i gdzie nie czuje czasu, ani świata. Po kilku, może kilkunastu chwilach wszystko tańczy mieniąc się tysiącami kolorów. Ciemno brunatny, brązowy, fioletowy, ciemno niebieski, niebieski, turkusowy, turkusowo-zielony, zielony, żółty, pomarańczowy, czerwony, różowy, fioletowy i od nowa niebieski świat śpiewa i tańczy równocześnie. A potem z ziemi wyrasta Kermit. Zielona, pluszowa żaba z Ulicy Sezamkowej. Siedzi u mnie na fotelu, na przeciwko i milczy.
-Teee... Kermit.
Nie odzywa się się. Milczy i dalej przygląda mi się swoimi plastykowymi okami (a nie oczami). Przygląda się, wstaje i siada. Potem znów wstaje, okręca się się w okół własnej osi i siada.
-Teeeeeee! Kermit!
-Tak, jestem.
-Nie pytam się czy jesteś, tylko co robisz do jasnej cholery w moim domu?
-Jestem częścią twojej halucynacji po narkotyku.
-Aha.
Kermit nagle z zielonego koloru robi się fioletowy. Potem niebieski, niebiesko-żółty i ostro, ostro jasno zielony. Jego zieleń aż mnie oślepia.
-Kermit, przestań! Przestań świecić!
-Dlaczego?
-Nie widzę cię dokładnie, dlatego. Oślepiasz mnie.
-Blask. Boski blask?
-Nie! Neonowy i to w dodatku bardzo wkurwiający.
Znów wraca do pierwotnej zieleni.
-Tak lepiej?
-Tak lepiej Kermit.
Nagle na głowie wyrasta mu bulwa, która rośnie i rośnie, i rośnie. Żaba z Ulicy Sezamkowej nie ma już twarzy, jeżeli można w ogóle mówić, że żaba ma twarz. Bulwa rośnie do granic możliwości i nagle pęka, a z niej wydobywa się sto, tysiąc, milion, może kilka, w każdym bądź razie baniek mydlanych, które mienią się tysiacami kolorów. Oglądam je z zaciekawieniem. Zielona halucynacja w tym momencie rozpływa się.  Depcze, chlupocze w jej zieleni. Zielona maż znika między panelami, by z powrotem, z pomiędzy nich wypłynąć. Maź zupełnie jak bańki, mieni się kolorami, które przy pęknięciu wydają z siebie słodkie dźwięki. Kolorowa substancja wpływa na fotel, nie ma kształtu. Formuje się w coś i z każda sekundą przypomina jakąś postać. Po chwili nie mam już wątpliwości. Przede mną siedzi Ciasteczkowy Potwór, znajomy Kermita. Wdaje się z nim w pogawędkę. Dla mnie ma ona teraz sens. Ciasteczkowy Potwór prosi mnie  o pomoc w napadzie na ciasteczkowy bank. Kryje on ciasteczkowy sejf, w którym znajdują się ciasteczka Pieguski. Godzę się mu pomóc, twierdząc, że jest tylko wymysłem mej wyobraźni wywołanym przez narkotyk. Odwracam głowę. Patrzę w kierunku drzwi prowadzących do przedpokoju. Gdy znów próbuję znaleźć kontakt wzrokowy z Ciasteczkowym Żercą, okazuje się, że nie ma go na fotelu. Mydlane bańki także zniknęły. Po pokoju przechadza się Wielki Ptak Dodo. Żółty. Ma ogromny pluszowo-pomarańczowy dziób.
Wychodzi z pokoju i puka w futrynę.
-Kto tam?
-Miłość -odpowiada cicho i jak gdyby zawstydzona postać.
-WYPIERDALAJ!
Zastanawiam się teraz nad moją wypowiedzią i dochodzę do wniosku, że jest dobra co do zaistniałej sytuacji. Oczywiście nie do końca, bo jest agresywna, wręcz wulgarna, ale jest dobra, bo wydaje mi się taka.
-Dlaczego nie chcesz ze mną porozmawiać o tym co się stało?
Żółty ptak Dodo usiadł na fotelu. W sumie to nie usiadł, a rozsiadł się. Ma ponad dwa metry wzrostu i gdy tak siedzi, jego nogi, czy cokolwiek to jest, sterczą śmiesznie. Kolana są ponad głową halucynacji. Dziwne jest samo to, że ptak ma kolana. Naprawdę, śmieszne widzenie, ale mnie nie jest do śmiechu.
-Bo tak i już. -odpowiedziałem sucho.
-To nie jest argument i zdania nie buduje się od...
-Wiem, nie buduje się od "bo". Ale co ci do tego, jak buduje zdania?
-Nic w pewnym sensie, ale jestem twoim wymysłem, więc możesz mi powiedzieć.
-Co?
-To co się stało. -odpowiedział z błyskiem w swym plastykowym oku.
-Po co?
-Jestem twoim wymysłem i nikomu nie powiem, bo nawet gdybym chciał, to nie mogę, gdyż nie istnieję.
- I to jest właśnie dobry powód, by ci nic nie mówić. Jak sam zauważyłeś, to ty nie istniejesz. A ja będę się czuł jak jakiś debil, mówiąc tobie co się stało. Będę się czuł jak jakiś popieprzony chory koleś. Jak schizofrenik.
-No tak, w gruncie rzeczy, to będzie tak, jakbyś rozmawiał sam ze sobą. Ale cóż to zmieni, skoro i tak już to robisz?
Zabawne halucynacja ma rację. Rozmawiam sam ze swoim naćpanym mózgiem.
-Nic, ale mam komfort, że  nie powiem tego tobie. Zresztą wiesz co się stało, jeżeli, jeśli, o Wielki Żółty Ptaku, jesteś obrazem mojego umysłu.
-Your mind is glowing.
-Wiem, ale... Zaraz! Nic ci do tego! Jeśli będę chciał porozmawiać, zrobię to. Ale z moim najlepszym przyjacielem! A nie z TOBĄ!!!
-Głupek! Pfff... -parsknął na mnie pluszowy wymysł, który był moim mózgiem, czy umysłem, czy czymś tam innym i zaczął udawać, że się na mnie obraził.
-Dobra powiem ci ale tylko trochę.
-Musisz sobie to uświadomić! -Żółty Dodo zaczął aż z radości podskakiwać na fotelu.

***

piątek, 8 października 2010

Kropla w pełnej wannie

A jeżeli samotność jest moim przeznaczeniem i zarazem sensem bytu? A może "happy endy" tak naprawdę nie istnieją i znajdują się tylko w filmach i nie ambitnych książkach?
No bo czym tak naprawdę są szczęśliwe zakończenia? Wyidealizowanymi nadziejami na lepsze jutro? Niby tak, ale człowiek z natury jest nieszczęśliwy. Ciągle coś mu nie pasuje, a o swych sukcesach szybko zapomina i zaciera je kolejnymi narzekaniami na świat ludzi.
Przecież i tak zostaniemy zatarci w pamięciach, gnijąc dwadzieścia stóp pod ziemią, a wszyscy, którzy nas z czasem wspominają, też kiedyś odejdą.
Spoglądając w nocne niebo, często zastanawiam się, czy chociaż gwiazdy o mnie nie zapomną. Ja o nich nie zapominam spacerując w samotności, lub obserwując se z okna swych czterech ścian. A jeżeli stanę się taką nocną gwiazdą? Może, gdy człowiek umiera, na niebie pojawia się kolejna gwiazda, która ma być imitacją jego osoby? To kim, lub czym ma być księżyc?
Co mnie boli w rzeczywistości? Co mnie boli, ale tak naprawdę? Rozumiem, że mam być szczery... Boli to, żę ludzie mylą miłość z zakochaniem, zakochanie z zauroczeniem, a zauroczenie z podobaniem się. Śmieję się wówczas pod nosemi i szczerze do własnych myśli. Moim zdaniem na miłośc trzeba pracować długo, może nawet latami, a czasem nawet i to nie wystarcza. Oczywiście muszą się w to zaangażować dwie strony i razem, wspólnymi siłami nad tym pracować. Rzec do kogoś "kochanie" po dwóch miesiącach, a co dopiero tygodniu, jest nie lada wyzwaniem, a co dopiero głupotą i zarazem jakiejkolwiek odpowiedzialności. No tak, przecież "bycie z kimś", jest odpowiedzialnością, ale nie tylko za siebie, a także za drugą osobę. Szkoda, że ludzie nie rozumieją. Ich ułomność im w tym przeszkadza, czy brak jakiejkolwiekrefleksji na temat własnego faktu istnienia? Pocieszające jest jednak to, że kiedyś umrą... Albo i smutne. Właśnie, śmierć! A może tak naprawdę rodzimy się z chwilą odejścia z tego padołu? A może jesteśmy zabawą, która w wkońcu znudzi się dziecku, które nami steruje bawiąc się w "dom", klockami i figurkami., a w momencie gdy skończy zabawę, wszystko przestanie istnieć? Co mam na myśli? To, że możę naprawdę nie istniejemy, a wszystko jest wokół jest iluzją, snem, którego się nie pamięta po przebudzeniu? Wszystko jest możliwe. Albo już jesteśmy martwi... A strarość i śmierć to nowe narodzenie w "realnym" świecie? A może jesteśmy eksperymentem? - jeżeli tak, to nie udanym...

środa, 6 października 2010

Werterowskie listy do nikogo

Upadło coś we mnie i choć pozbierałem już z podłogi swoją wątrobę, czuje, że brak mi czegoś, czego nigdy mieć nie będę.
Popadanie w samotność rozlewa mnie w pokoju.
Powinienem być załamany, a mój pesymizm mi nie pozwala.
Co mam na myśli?
To, że od początku nastawiłem sie negatywnie i widziałem czarny punk w reflektorze, który przez pewien czas świecił bardzo jasno.
Mimo wszystko nie mam ochoty się poddawać, bo mój wrodzony kretynizm mówi, że nie tędy droga. Utwierdza mnie jeszcze w tym przekonaniu mój przyjaciel, za co jestem mu bardzo wdzięczny.
Przyznaje, poczułem się wczoraj jak pierdolony Werter...
Ale mniejsza.

Dzisiejszy dzień spędziłem na cmentarzu. Wydał mi się bardzo ciekawym miejscem. Innym, spokojnym, ale zarazem pełen herezji...
Były u mnie przyjaciółki i było ciekawie.
Przeproszony zostałem za to, że próbowano mnie przestawić na pozytywny tok myślenia.
Były łzy, spalone frytki, oraz pół litry herbaty...
Od co, pełen wrażeń wieczór, bardzo spontaniczny, ale dla mni bardzo wartościowy i ważny.

wtorek, 5 października 2010

Ściany Wypchane Różowym Kiczem

Nie, nie jest mi różowo.
Nie, nie jestem też bardzo zły, zawiedziony, nieszczęśliwy, skarcony przez życie.

Po dzisiejszym dniu dochodzę do wniosku, że boję się wszystkiego, a w szczególności mówić ludziom, że mi w jakimś stopniu na nich zależy.
Dla jednych może jestem skretyniały, dla drugich "Zaczarowanym Pierniczkiem".
Cokolwiek by to nie znaczyło, bo nie wiem, czy to ma mnie rozbawić, czy obrazić.
W ogóle dzisiejszy dzień był dla mnie mega męczący.
Mówię coś i czekam na reakcję, choć nie mówię, że czekam na jakiś komentarz.
I w efekcie co? Nie ma go!
Udaję, że umiem pisać i udaję, że jestem inteligentny i co gorsza każdy się na to nabiera.
Napiszę kilka słów, białymi rymami i ludzie się podniecają, a dla mnie to żałosny zlepek przypadkowych wyrazów łączących się w zdania.
I ot co przez takie sytuacje widzą mnie jako poetę, albo co najmniej młodego artystę.
Ale z drugiej strony udaję przed ludźmi, że żyję, a nie pokazuję, że jestem tylko koczownikiem.
Hmmm... Ludzie są tak głupi sami z siebie, czy są aż tak bardzo ślepi?
Nie wiem i chyba się nie dowiem.

Sentymentalnie słucham sobie teraz "The White Stripes", a dokladnie utwór "Seven Nation Army".
Kupie płytę "Elephant". 

poniedziałek, 4 października 2010

The Stars Are Dead Now

Nie idę na żadną potańcówkę szkolną typu "półmetek", ani nic w tym stylu.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego...?
Ponieważ obiecałem sobie, że nie pójdę na żadną, jeżeli moja osoba towarzysząca (osoba którą zaprosiłem), nie pójdzie ze mną.
No i wyszło szydło z worka, bo moja osoba, nie chce ze mną iść...
Lub nie chce iść wcale.

Co do wczorajszego dnia.
Zapieranie się nogami i rekami do końca nie jest dobre, a rzeczy na które nie mamy ochoty, z czasem stają się dla nas lepsze i zmienia nas czas pod wpływem działań...
Tak więc dla wyjaśnienia, bo nie każdy wie co mam na myśli, z początku jeżeli czegoś bardzo nie chcemy i nie mamy na to ochoty, z momentem gdy się owe coś dzieje, nabieramy motywacji do działań i urojony świat w naszych tępych głowach sprawia, że chcemy by coś się działo (dobrego/złego).
Ale zarówno nie jest to równoznaczne z tym, że zmienimy nasze plany co do danych rzeczy, sytuacji, planów (z czasem niecnych i zdaje się nie w porządku do danej osoby/sytuacji).
Czasami lepiej nie mieć marzeń, bo nim się obejrzymy, to one zaczną posiadać ciebie.

niedziela, 3 października 2010

Łowca nocnej mgły roztańczonej w cieniu

Czuję się jak "Stranger" z "Nocturna".
Oczywiście zapewne nikt nie wie kto to.
Otóż "Stranger" to postać, która pracuje w organizacji "Spookhouse" powołanej w 1942 roku, która zajmowała się nadprzyrodzonymi rzeczami i anomaliami.
(Wampiry, szkielety, duchy, wiedźma z Blair ect.)
Uprzedzam pytanie, nie, nie biegam z osikowymi kołkami po lasach i nikomu nic nigdzie nie wbijam. Więc niby jakie mam mieć powiązanie ze Strangerem?
Hmmm... Stranger jest strasznie wyrazista postacią, jeżeli tak mogę o nim powiedzieć. Sceptycznie nastawiony do ludzi i świata. Do faktu śmierci podchodzi tak, jakby robił sobie kanapki i herbatkę. Chodzi w swoim płaszczyku, oraz kapelusiku i ma wszystkich w poważaniu kierując się tylko własnymi zasadami i instynktem.
Ten kto mnie zna już widzi podobieństwa.
Ale dziś naprawdę mam takie podejście do życia, jak Kargul do płota.
(Został on zmuszony przez Pawlaka, po przez wywołujący go tekst: "(...)płodejdź dło płota jak i jo podchłodzwe...".)
Dochodzę do wniosku, że zaczynam mieć wszystko sukcesywnie gdzieś (kontakty z ludźmi).
Nie mam sil do działań, nie mam ochoty na nic, prócz własnych jakiś widzi mi się.
Rozmawiam z nielicznym gronem szczęśliwców, a z reszta mi się nie spieszy do konwersacji.
Podchodzę do debilnego społeczeństwa z dystansem, na tyle, by twierdzić, że albo są na tyle głupi, że nie mam ochoty z nimi gadać, albo po prostu nie mam o czym...
Większość pyszałków uważa się za wcielenie bóstwa. Dzieci krzyczące "JP na 100%" na ulicach (już nie "chwdp", gdyż ortografia zdziesiątkowała ich inteligencję), dresy, skiny, pseudokibice, technoboje, homoseksualiści, "ziomQi" spod sklepów...
Debil nie dorównuje debilowi.
I oto zaczyna się wyścig szczurów, która warstwa społeczna, będzie bardziej skretyniała od reszty.
Ot co, realia dzisiejszego świata...
Dobra nie piszę już nic, bo nie widzę sensu...

czwartek, 30 września 2010

Czas rozgrzeszenia

Tak, czas rozgrzeszenia, gdzie nie ma już niczego.
Ale nie żałuję swego występku, wręcz jestem zadowolony z tego powodu, iż wznieciłem ogień.
Moja deklaracja płonie, a ja wpatruje się w ogień...
Tak wiem, dla kogoś kto to czyta, może wydawać się to zagadkowe, a na pewno niezrozumiałe, w szcególności, gdy nie zna ta osoba mego stanu (emocjonalnego, to co siedzimi w mej glowie).

Od czego zacząć, by mnie zrozumiano?
Zaczne jak Bóg, od stworzenia świata.
Miasto gnane czasami, po ulicach biegają pyszałkowaci, zmęczeni ludzkością.
Część z nich wbita w okna, kursujących w tą i tamtą stronę autobusów miejskich.
Potem jest człowiek i drugi jegomość.
Zakładają pakt, niemalże diabelski.
Jednak jedna z osób (ja), zauważyła, że pakt jest nie warty, nic nie znaczący i zapisane słowa na kawałku pergaminu (czasu), postanowiła zniszczyć i spopielić.
To tez uczyniłem.
Nic więcej nie powiem.

Póki co, dziękuję za uwagę: Mr.Grave [*]

poniedziałek, 20 września 2010

Odległa wścieklizna czasowa

Jestem zażenowany odpowiedzialnością ludzką.
Nie zamierzam ukrywać, a wręcz powiedzieć głośno, że zostałem dziś wyprowadzony z równowagi, dlatego pisze drugiego posta.
Ale mam świetny lek antystresowy.
W sumie to staram się nie przejmować i o tym nie myśleć, choć w pierwszej chwili chciałem zacząć czymś rzucać po pokoju.
Ale jest już dobrze... Zobaczymy następnym razem... Nie będzie tak już...

Bardzo ładne zdjęcie. Strasznie mi się podoba. Zrobione naturalnie w naszej miejscowości.
By Krateczka :)

niedziela, 19 września 2010

Transilvanian Hunger

Co jest denerwujące w internecie?
Może to, że gdy poszukujesz strony z fetyszami (i mimo, że wpiszesz w google "fetysze opisy"), to wyskakuje dziesięć tysięcy stron ze stronami, ale filmikami porno.
Ja tego nie rozumiem, ale po co tyle tych głupich stron? Każde porno jest o tym samym, nieambitne, głupie, mechaniczne (ukazujące zwierzęce instynkty ludzi - zaspokojenie).
Jakby nie można zrobić jedną stronę temu poświęconą. Debilizm.

Szukając fetyszy natknąłem się na "wampiryzm seksualny", tj. akt miłosny połączony z piciem krwi. Natychmiast przypomniała mi się moja dziecinna fascynacja wampiryzmem i ogólnie wierzeniami ludowej polski.
Czy zatem jest "wampiryzm"?
Według wikipedii, jest to pasożytnictwo, ale czytając jakieś zapiski i wierzenia ludowe, domyślimy się, że chodzi bardziej o "chorobę duszy".
Co rozumiem przez tą nazwę? Wierzono, że jak ktoś po śmierci wstawał z grobu i żył dalej (bądź jego dusza), to stawał się "upiorem". Czyli "choroba duszy", to nic innego jak wynaturzenie i jej spaczenie. Upiorem mógł stać się każdy. Naturalnie walczono z wampiryzmem. Posiadano bardzo ciekawe metody, jeżeli można tak to nazwać.
Jeżeli ktoś w wiosce umierał niedługo po pochówku jakiegoś denata, już posiadano wówczas podstawy, że jegomość sprzed tygodnia jest upiorem.
Odkopywano delikwenta, ucinano mu głowę łopatą i wsadzano ja między nogi, by nie mógł jej dosięgnąć. Wywracano jego truchło na brzuch, by zdezorientować go i by jak najglębiej wgryzł się w ziemię. Wsypywano mu mak do trumny i wsadzano sieci rybackie, bo twierdzono, że upiór nie opuści swego legowiska do momentu, aż nie rozwiąże wszelakich węzłów i nie policzy wszystkich ziaren. Potem wbijano mu osikowy kolek w serce i kilka gwoździ w czaszkę, a następnie zakopywano. :)

Potem zaczęto tworzyć książki, a w konsekwencji filmy o wampirach. Dzisiejsze są żałosne i śmieszne, ale te z zamierzchłych czasów to prawdziwe klasyki. Osobiście polecam "Nosferatu" i "Dracule" - każdy zna historię młodego księcia Vlada Palownika, ale jemu poświęcę kiedyś osobisty post (może jeszcze dziś).

sobota, 18 września 2010

Poduszka do zabijania

Dziś mam dzień pełen ironii, wszystko psuje.Nie wiem jakim prawem, ale przestał mi działać lastfm. Po prostu nie "scrobluje" mi muzyk, którą słucham, na mój twórczy profil.

Dzień jak codzień. Tyle tylko, że niezbyt udany. Coraz bardziej mnie wszystko drażni i widzę minusy w egzystencji. Co mam na myśli? Żyję snami, które okazują się proroczymi (czasami).
Sentymentalizm bywa męczący. :(

Za szybko przywiązuję się do ludzi i rzeczy.
Lubię dziwactwa i staram się je określć, a nim się obejrzę, one określają mnie. Nie będę się rozpisywal co mam na myśli. Ale weźmy pod uwage sen. Czasami bywają sny, które w jakimś stopniu odgrywają ważniejszą rolę, a przynajmniej tak nam sie zdaje. Po przebudzeniu myślimy sobie: "Kurcze, jaki ten sen był fajny!". I rzeczywiście tak jest, gdyż zatrzymujemy go w pamięci dłużej, niźli pozostałe. Czasem aż nie chce się budzić. :)

Tak, ten post nie ma sensu...

piątek, 17 września 2010

Satan`s Sword (I have become)

Tak wiem, bardzo oryginalny tytuł postu. Dlaczego taki? Ponieważ słucham właśnie Behemoth`a (zespół), a dokładniej utwór o tym samym tytule. A że nie miałem pomysłu na własną nazwę, to stwierdziłem, że w takich sytuacjach najlepszy jest plagiat.

Zmieniłem szatę graficzną... na zimową (ale to już wczoraj).  Zaraz pewnie zobaczę w komentarzach jęki i szlochy z trego powodu; "Mamy przecież jeszcze wrzesień, bla, bla, bla, bla!". Możliwe, nie wnikam, aczkolwiek jest to swego rodzaju oddanie czci wspaniałemu zespołowi depressive black metalowemu, a zwie się on "ColdWorld".
Jak w każdym szanującym sie zespole poruszana jest samotność, o której dziś tu napiszę. :)

Mój katecheta stwierdził, że samotność to najgorsza choroba, jaka tylko może się komuś przytrafić. No nie wiem, ale dla mnie gorszy byłby rak, HIV, żółtaczka typu B, albo mikropenis, ale nie! ON WIE LEPIEJ!
Zastanawia mnie, czy wie, że z samotnością da się żyć?
Ja sam jestem typy samotnika-indywidualisty, z przejawami do życia w społeczeństwie. Co mam na myśli? To, że lubie ludzi, wręcz ich kocham, aczkolwiek chodźby nie wiem ilu mnie ich otaczało i tak będę sam.
(Pozdrowienia dla Monany, tak, wiem, wiem; "pan emo", ect.)
Co jest złego w samotności? To, że jest się samym i można trzeźwo myśleć, czy fakt tego, że nie masz się do kogo odezwać? Nie rozumiem... Uważam, że samotność jest bardzo dobra i wtręcz czasem pożądana/potrzebna. Jeżeli otacza mnie zbyt wiele osób, czyli widzę ich 24 na dobę, to zaczynam rzygać. Zaczynam ich uwarzać za stado bałwanów, kretynów, a potem w efekcie stwierdzam, że nie mam z nimi o czym rozmawiać.

Ktoś się doczepi, że nie o taką samotność chodzi. To o jaką? Pustelnicy zyją, wszyscy inni też.

Kolejna rzecz, która mnie drażni? Mam wątpliwości dlatego pytam, a jak pytam zadaje trudne pytania, co najwyraźniej bardzo stresuje mojego katechetę i nie udziela mi na moje wątpliwości jasnych odpowiedzi.
Zapytałem dziś dlaczego "Szatan" jest najwyżej położony w piramidzie demonologicznej, hierarchii złych duchów (tj. "zbuntowanych aniołów"), skoro, to "Lucyfer" jako pierwszy przeciwstawił się woli Boskiej.
Niestety, nie potrafiono udzielić mi odpowiedzi na to, jakże ciekawe pytanie. Oczywiście uprzednio, zapytałem czy
"Szatan" = "Lucyfer".
Powiedziano mi, że to są dwie nazwy własne i że jeden nie jest drugim.
Zadałem zatem kolejne pytanie.
Skoro aniołowie są istotami z natury dobrymi i mają pełne rozeznanie co dobre i złe, dlaczego w ich serca wkradł się grzech, skoro nie było ani grzechu, ani zła. Coś tam mi odburknięto, zamieszano, niby wytłumaczono i porzucono temat. Zatem nie wiem co i jak.
Liczę na to, że może ktoś z Was (czytających) da mi odpowiedzi na te moje pytania, skoro mój ksiądz na katechezie nie potrafil mi ich dać.

czwartek, 16 września 2010

Początki

Zaczynam pisać pierwszy post, a juz czuję, że mój blog będzie kolejną życiową porażką. No bo o czym mozna pisać, nie mając wczesniej pomysłu na bloga?

Siedząc sobie w ciemnościach i nie widząc dokładnie klawiatury, wymyslam coraz to nowsze bzdury na niedaleką przyszłość.
Staram sie wejść w oobe, a po kilku nieudanych próbach śmiem twierdzić, że to bujda. Jednak muszę przyznać, że stan podczas "wchodzenia", jest strasznie relaksujący i miły. Całe ciało wibruje w swoisty sposób. Jednak nie o tym chce pisać i zamkne natychmiast ten temat.

Ludzie są dziwni. Słuchają mnie, a nie rozumieją. Zastanawia mnie zatem fakt tego, czy to ja jestem inny, czy oni. Mam odmienne od nich zdanie, poczucie wartości i podejście do życia. Jak każdy, jednak te kwestie sprawiają, że nie potrafią mnie zrozumieć, w momencie, gdy ja sam ich rozumiem.
Nie spoglądają w oczy, w głębię dusz
i nie wiedzą, że dusza gra reqiuem końca.
Nie znają mnóstwa stanów, które ja sam poznałem, nie widzieli rzeczy, które ja widziałem i w końcu, nie słuchają tego, czym ja się fascynuję. Depressive Black Metal.
Często ich obserwuje wymyślając sobie, że jestem nimi. Na ulicy mijając ich staram sobie wyobrazić dokąd zmierzają, co powiedzą innym napotkanym osobom.
Boją się śmierci, a muzyka która dla mnie jest chlebem, która w magiczny sposób poprawia mi nastrój, ich doszczętnie dołuje. Obdziera z pozytywnych emocji.
Czy stałem się taki po przez fascynacje śmiercią?
Tak, wiem, to nie jest normalne, że ogarnąłem medycynę sądową w wieku 10 lat, ani fakt, że byłem swego czasu zafascynowany forum nekrofilskim, które pochłonąłem. Nie wiążę się jakoś z tym bardzo, jednak dla nich to było na tyle dziwne i niezrozumiałe, że przez pewien czas nazywali mnie w żartobliwy sposób "nekrofilem", jednak ja wiem, że się mnie bali, albo, że w ich oczach znalazłem kolejne chore dziwactwo.
Zapewniam też tych, co to czytają, że nie mam rozdwojenia jaźni (schizofrenii paranoidalnej), ani żadnych chorób umysłu. Czuje sie dobrze, ale jestem zmieszany i często gubie się w życiu. Chyba zresztą jak każdy. Przecież ludzką rzeczą jest błądzić i po omacku szukać swojej życiowej drogi.
Co mnie u nich bawi?
Może to, że w ich oczach jestem "zmienny jak flaga na wietrze", jestem "panem skrajnym".
Denerwuje mnie takie podejście do mnie, bo pokazuje mi to, że jestem lekceważony, ja natomiast po prostu mam różne zdanie w zależności od humoru i sytuacji. Mówię to co czuje, bo kieruje się uczuciami. To też w ich domniemaniu jest nadzwyczaj niezrozumiałe.
Dlatego nawet w towarzystwie potrafię być samotny. Ale lubie ten stan, ponieważ mnie określa. Ponieważ będąc samotnikiem wiem, że jestem!
Tylko kim?