wtorek, 26 lipca 2011

Obcy więzień

Na całe szczęście zostałem więźniem. Więźniem obcego mieszkania w obcym mieście, w którym aktualnie się znajduję. Miałem iść po zakupy, ale ma to swoje plusy, mogę w spokoju napisać sobie to i owo, i odprężyć się. Pozwolić spokojnie dryfować myślom po mym mózgu. Jak zostałem więźniem? Klucz w drzwiach zamknięty od strony wejścia i niemożność otworzenia ich, do momentu, aż powróci ktoś inny.
Pokochałem Tomasza. Pokochałem Tomasza Piątka, choć powinienem raczej napisać, że odczuwam w jego kierunku niepohamowaną sympatię. Na tyle niepohamowaną, że mógłbym stwierdzić, że jest on moim miśkiem, jednak na tyle rozważną, by tego nie czynić. Z oczywistych powodów naturalnie; nie znam go, a przynajmniej nie osobiście. Co nie oznacza, że go nie poznaję. Poznaję go, ale na tyle, na ile pozwalają mi na to jego książki, w których przyznaje się nie być osobą. Nawet przyznaje się być wynaturzonym nie-człowiekiem, z brakiem do zdolności odczuwania rzeczywistości (o czym opowiada w swej książce "Pałac Ostrogskich"). Przyznaje się do bycia rozległym nikim (przez swe uzależnienia) i to paradoksalnie czyni go kimś. Wiedząc, że jest nikim, poznaje wartość bycia szaraczkiem. Ale nie jest szaraczkiem. Śmiem nawet twierdzić, że oddałby dusze za to by być jedną z miliona identycznych szarych myszek. Tylko, że szare myszki, nawet w skrajnych wypadkach, postępują intuicyjnie. Żyją pełną automatyką życia. Wstają, jedzą, srają, coś robią, albo i nie robią, albo i nawet nie robią tego i śpią, by wraz z początkiem nowego dnia, przeżyć kolejny dzień w swoim durnym akwarium tak samo. Szare myszki są nudne... Szare myszki nie myślą. Nie zastanawiają się nad swoją szarością. A Tomasz, Tomasz owszem. Zastanawia się nad swoją własną szarością i szarością świata, i szarością ogółu, i nawet nad szarą szarością. Więc według świętej idei "myślę więc jestem!".
Czyli co, szare myszki, które nie myślą, nie istnieją?
Nie, nie odpowiem na to pytanie. Nie jestem aż tak odważny, by się tego podjąć. Myśląc o przyszłości, myśli się o przeszłości, chcąc sprawdzić, wręcz analizując, czy może mieć ona (znów) miejsce jutro. No i proszę sobie teraz wyobrazić, że w tym momencie życie to książka. Czy ciekawie byłoby w kółko czytać to samo? Na całe szczęście, nikt na to jeszcze nie wpadł. Choć to moje zaśmiecanie internetu może być pierwszym zapętleniem bzdur... Czasem mam wrażenie, że w koło o czymś wspominam i w efekcie, piszę o jednym i tym samym. Trudno! Nikt przecież nie musi tego czytać. Nie piszę dla kogoś i nawet nie piszę dla siebie. Piszę dla samej istoty pisania, farajdy. No tak, choć komuś może wydawać się to dziwne, ale pisanie jakichś tam zdań, niby zlepiających się w konkretną całość (a wcale tak nie jest, no dobra... przynajmniej nie zawsze), może dawać frajdę. W moim przypadku tak jest. Zdecydowanie. Wracając jednak do książek, Bogu niech będą dzięki, istnieją rozdziały. Kiedy książka ma rozdziały jest znośniejsza. Można skończyć ją czytać, wraz z końcem rozdziału i ma się pewność, że nie kończy się czytać w połowie akcji. Jeden rozdział, to jedna konkretna wytyczna, przez którą ma przebrnąć bohater, przygotowanie do czegoś, lub działanie. Basta! Na całe szczęście ja chyba nigdy nie popełnię żadnej książki. A jeżeli już, to będą to zbiory opowiadań i to mocno zróżnicowanych. Mój "słomiany zapał" i brak konsekwencji w działaniu, są w tym momencie moimi strażnikami anty-książko-pisarskimi. Ale przyznaję się, nie brak mi konsekwencji w takich absurdalnych i wręcz bezsensownych rzeczach, jak wywoływanie zdjęć, czy zbieranie wszelakiej maści szpejstw i ustrojstw, do których podchodzę bardzo sentymentalnie. Dla niektórych to może być zabawne, że wyprodukowuje sztuczną wartość choćby kamyczkowi z jeziora, bo przecież jest milion milionów takich kamyczków i to dosłownie wszędzie, a dla mnie akurat ten jeden jedyny jest najcenniejszy, bo związane z nim jest jakieś wydarzenie do którego chętnie powracam.
Dla mnie natomiast może być na przykład zabawne to, że ktoś uważa opaleniznę za obrzydlistwo. Ale nie jest. Chyba.

wtorek, 5 lipca 2011

Po

-Jest już późno, a ja wracam z odmiennego miasta od bliskiej mi osoby. Autobus linii 456. Słucham w koło te same utwory. Dwa te same, które także towarzyszą mi podczas jazdy w tamtą stronę. Dwa te same utwory, przy których nieustannie się zastanawiam, czy aby na pewno dobrze robię, wybierając się w taką podróż. Czasem aż mam ochotę wyskoczyć z autobusu na pierwszym lepszym przystanku. Bądź, gdy oczekuje na transport, pójść sobie gdzieś, by tylko się spóźnić. Zawsze jednak coś każe mi czekać. I choć w środku chce, biec, uciekać, robić głupie rzeczy, nie jestem w stanie. Sam paraliżuje swoje ośrodki ruchowe i skazuje siebie na czekanie. A gdy powracam już do domu, czuje spełnienie i cieszę się, że jednak nie zrezygnowałem z wycieczki. Potem zostaje tylko mój pokój. Mój azyl. Moja świątynia i zarazem grobowiec. Układam się na łóżku jak w trumnie. Głową na wschód, a nogami na zachód i czekam na śmierć. Ponieważ z końcem dnia, zapadając w sen, każdy z nas umiera dla świata.
-Dlaczego głowa akurat na wschód, a nogi na zachód?
-Wszystkie świątynie dawniej były tak budowane. Ołtarzem rytualnym na wschód. Ołtarzem na nadzieję i lepsze jutro skąpane światłem. Można snuć tu jakieś religijne teorie na ten temat, że ciało jest świątynią, według chrześcijan zamieszkałą przez Boga, jednak nie to mam na myśli. Chodzi mi raczej o to, że w razie gdy się przebudzę w trumnie, która nie byłaby jeszcze domknięta, chciałbym ostatni raz obejrzeć piękno zachodu słońca. Chciałbym przeminąć wraz z nim. Ostatni raz i zarazem pierwszy.
-Pierwszy?
-Tak, pierwszy. Wszystkie zachody są mistyczne i niepowtarzalne. Dlatego wszystkie zachody są pierwsze, zupełnie jak wschody.

***

Na całe szczęście obudziłem się i poleniuchowałem myśląc o dobrych rzeczach, dając sobie i swojej głowie czas na ocknięcie po dziwacznym śnie. Chwała!
A sen? Sen był dziwaczny. Niebo przeszywały ogniste pioruny. Brałem udział w myśliwskim polowaniu. Jednak to ja miałem być zdobyczą. Hasając podczas ucieczki jak zając, nie miałem świadomości, że jestem w śnie. Realność i adrenalina, która była tak prawdziwa, zatraciły mnie w nim, z czego jestem zadowolony. To może oznaczać jedno. Przestałem mieć świadome sny, które bywały już nudne do szpiku kości. Wiedza wszystkiego bywa męcząca. I choć czasem zmienia się obrót sytuacji, na dłuższą metę jest to niedobre. Jednak spadanie z wieżowca i odbijanie się od chodnika na dole, jak na trampolinie, bywa przyjemne. Na całe szczęście, zażegnałem niebezpieczeństwo i znów stałem się głupiutki w swoich snach, w końcu mogę wypocząć.
Na całe szczęście deszcz nie pozwolił mi wyjść nigdzie z czterech kątów i ścian mego błogosławionego przybytku. Doszło do tego lenistwo, które także okazało się szczęściem i to absolutnym. Nie musiałem się denerwować niepotrzebnie na przechodniów, szlajających przez uliczne drogi, ani słuchać wywodów na swój temat od nieznajomych kretynów i głupców.
Na całe szczęście jakby mnie nie było. Schowany za swoimi półkulami mózgu, w ciasnej szparce miedzy czaszką a płatem tego śmiesznego mięska, jakby istniałem, a świat wcale nie musiał mnie oglądać. Zmarnowałem kolejny dzień. Ale to nic.