niedziela, 10 października 2010

2 - Niewinność (I)

Obudził mnie marsz pogrzebowy rozbrzmiewający w mej głowie. Z zamkniętymi oczyma leżałem jakoś jeszcze chwilę zwinięty, walając się gdzieś na łóżku, pod obcą pościelą, skropioną obcym, nieznanym mi dotąd zapachem.Na oślep, gorączkowo, dotykając własnej twarzy, zaczynam pomału ogarniać sytuację i miejsce akcji. Żołądek plonie rządzą jedzenia lub po prostu boli po alkoholowej kolacji. Otwieram oczy, jest jeszcze ciemno, zerkam na telefon z chęcią sprawdzenia godziny, która okazuje się jeszcze zbyt wczesna aby wstawać. Mnie także opuściły siły witalne, tak że nie mam ochoty na najmniejszy ruch. Zmuszam się jednak do odłożenia telefonu i zamknięcia oczu. Drzemie. Obok mnie słyszę inny rytmiczny oddech, który przerywa ciszę i zarazem subtelnie wkradając się w głowy, usypia. Jeszcze trzydzieści minut. Wydawać się może, że w domu wszyscy śpią, ale po chwili słyszę stukot szklanek wypełnionych parującą esencją herbaty, powoli i leniwie wlewającą się w zagadane układy pokarmowe. To jednak kuchnię i pokój dalej. Myślę o czymś przyjemnym i wtulam się w poduszkę, która jak chłonie jak gąbka, wszystkie najskrytsze marzenia senne. Dzisiaj moje. Chyba usypiam, bo gdy ponownie otwieram oczy, jest już jasno, a do mych uszu dobiega gwar jakiegoś niezrozumiałego i niewytłumaczalnego poruszenia na korytarzu. Oddech obok okazuje się być kolegą, z którym wczoraj wieczorem zwiedziłem odmienny świat, brodząc w euforii sięgającej aż czubka głowy. Błogosławiony-przeklęty stan. Czuję się rozmazany. Trochę jak kleks na ozdobnym papierze. Oddech z kolegą podnosi się powoli, stacza i schodzi z łóżka. Nie mam na to ochoty, ale po sprawdzeni godziny stwierdzam, że jest już późno i należy powrócić jakoś do świata żywych. Staczam się zatem. Gdy wstaję na nogi, one z początku się plączą. Pozwalam im na tą chwile słabości przez trzy sekundy, a potem przywołuje je do porządku. O dziwo mnie słuchają. Śmiało kroczę przechodząc przez korytarz, oraz kuchnię, wprost w otchłań pokoju, gdzie wszyscy zmęczeni nocą rozmawiają. Nadal wlewają w siebie gorące płyny, najczęściej herbatę, chcąc zapomnieć o chłodzie poranka. Staję przyglądając się im trumiennym uśmiechom. Ktoś mnie wita śmiejąc się w głos. Ma głowa eksploduje milionem pytań, tak bezsensownych i irracjonalnych, że zaczyna mnie to stresować.
-Ma ktoś papierosa? -rzuca,, chcąc uspokoić sztorm swych myśli.
Nikt mi jednak nie odpowiada. Patrzą się tylko radośnie i uśmiechają. Zżera mnie poczucie winyza noc i męczącą kolację, która porwała me racjonalne spojrzenie na życie i świat. Przez dobrych kilka chwil, przestałem być, być pesymistą,przestałem być sobą i ucieklem przed gównem całego świata, a wszystko to w tą jedną, błogosławioną-przeklętą noc. A wszystko to, przez błogosławiony-piekielny stan, w którym się znalazłem. Przez chwilę czuję się jak morderca. Starając się odrzucić poczucie winy pytam po raz wtóry o to, czy może ktoś być na tyle łaskawy, by poczęstować mnie sztuką tytoniu. Tym razem robię to pytając każdego z osobna. No i każdy z uśmiechem odpowiada, że skończyły mu się papierosy, jakby był to powód do dumy i radości.. Stoję przez chwilę nie rozumiejąc zadowolenia, a potem wychodzę do kuchni i sam robię herbatę. Czuje potworne zmęczenie, aczkolwiek nie jestem senny. Wracam do pokoju i wdaje się w jakąś bezsensowną rozmowę, bez celu, bez skrupułów, bez życia... Rozmawiamy o porażkach swoich życiowych dróg. A gdy nadchodzi ta pora, wstaję, żegnam ściany domu, który stał się na jedną noc także mój i wychodzę idąc na autobus wraz z innymi, który ma zawieźć mnie do paszczy lwa, na kraniec świata, tam gdzie mieszkam...

1 komentarz:

  1. czy my byliśmy na tej samej imprezie? odnoszę wrażenie, że nie...

    OdpowiedzUsuń