wtorek, 5 lipca 2011

Po

-Jest już późno, a ja wracam z odmiennego miasta od bliskiej mi osoby. Autobus linii 456. Słucham w koło te same utwory. Dwa te same, które także towarzyszą mi podczas jazdy w tamtą stronę. Dwa te same utwory, przy których nieustannie się zastanawiam, czy aby na pewno dobrze robię, wybierając się w taką podróż. Czasem aż mam ochotę wyskoczyć z autobusu na pierwszym lepszym przystanku. Bądź, gdy oczekuje na transport, pójść sobie gdzieś, by tylko się spóźnić. Zawsze jednak coś każe mi czekać. I choć w środku chce, biec, uciekać, robić głupie rzeczy, nie jestem w stanie. Sam paraliżuje swoje ośrodki ruchowe i skazuje siebie na czekanie. A gdy powracam już do domu, czuje spełnienie i cieszę się, że jednak nie zrezygnowałem z wycieczki. Potem zostaje tylko mój pokój. Mój azyl. Moja świątynia i zarazem grobowiec. Układam się na łóżku jak w trumnie. Głową na wschód, a nogami na zachód i czekam na śmierć. Ponieważ z końcem dnia, zapadając w sen, każdy z nas umiera dla świata.
-Dlaczego głowa akurat na wschód, a nogi na zachód?
-Wszystkie świątynie dawniej były tak budowane. Ołtarzem rytualnym na wschód. Ołtarzem na nadzieję i lepsze jutro skąpane światłem. Można snuć tu jakieś religijne teorie na ten temat, że ciało jest świątynią, według chrześcijan zamieszkałą przez Boga, jednak nie to mam na myśli. Chodzi mi raczej o to, że w razie gdy się przebudzę w trumnie, która nie byłaby jeszcze domknięta, chciałbym ostatni raz obejrzeć piękno zachodu słońca. Chciałbym przeminąć wraz z nim. Ostatni raz i zarazem pierwszy.
-Pierwszy?
-Tak, pierwszy. Wszystkie zachody są mistyczne i niepowtarzalne. Dlatego wszystkie zachody są pierwsze, zupełnie jak wschody.

***

Na całe szczęście obudziłem się i poleniuchowałem myśląc o dobrych rzeczach, dając sobie i swojej głowie czas na ocknięcie po dziwacznym śnie. Chwała!
A sen? Sen był dziwaczny. Niebo przeszywały ogniste pioruny. Brałem udział w myśliwskim polowaniu. Jednak to ja miałem być zdobyczą. Hasając podczas ucieczki jak zając, nie miałem świadomości, że jestem w śnie. Realność i adrenalina, która była tak prawdziwa, zatraciły mnie w nim, z czego jestem zadowolony. To może oznaczać jedno. Przestałem mieć świadome sny, które bywały już nudne do szpiku kości. Wiedza wszystkiego bywa męcząca. I choć czasem zmienia się obrót sytuacji, na dłuższą metę jest to niedobre. Jednak spadanie z wieżowca i odbijanie się od chodnika na dole, jak na trampolinie, bywa przyjemne. Na całe szczęście, zażegnałem niebezpieczeństwo i znów stałem się głupiutki w swoich snach, w końcu mogę wypocząć.
Na całe szczęście deszcz nie pozwolił mi wyjść nigdzie z czterech kątów i ścian mego błogosławionego przybytku. Doszło do tego lenistwo, które także okazało się szczęściem i to absolutnym. Nie musiałem się denerwować niepotrzebnie na przechodniów, szlajających przez uliczne drogi, ani słuchać wywodów na swój temat od nieznajomych kretynów i głupców.
Na całe szczęście jakby mnie nie było. Schowany za swoimi półkulami mózgu, w ciasnej szparce miedzy czaszką a płatem tego śmiesznego mięska, jakby istniałem, a świat wcale nie musiał mnie oglądać. Zmarnowałem kolejny dzień. Ale to nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz